I. NA OCEANIE - ROZMY�LANIE
BURZA - PRZYBYCIE

Na szerokich falach oceanu ko�ysa� si� niemiecki statek "Bl�cher", p�yn�cy z Hamburga do New Yorku.
Od czterech dni by� ju� w drodze, a od dw�ch min�� zielone brzegi Irlandii i wydosta� si� na pe�ni�. Z pok�adu, jak okiem dojrze�, wida� by�o tylko zielon� i szar� r�wnin�, pooran� w bruzdy i zagony, rozko�ysan� ci�ko, miejscami zapienion�, w dali coraz ciemniejsz� i zlewaj�c� si� z widnokr�giem pokrytym bia�ymi chmurami.
Blask tych chmur pada� miejscami i na wod�, a na tym tle per�owym odrzyna� si� wyra�nie czarny kad�ub statku. Kad�ub ten, zwr�cony dziobem ku zachodowi, to wspina� si� pracowicie na fale, to zapada� w g��b, jakby ton��; czasem nikn�� z oczu, czasem wzniesiony na grzbiecie ba�wanu wynurzy� si� tak, �e a� dno by�o mu wida�, a szed� naprz�d. Fala p�yn�a ku niemu, a on ku fali - i rozcina� j� piersiami. Za nim, jakby olbrzymi wa�, goni� bia�y go�ciniec spienionej wody; kilka mew lecia�o za sterem, przewracaj�c koz�y w powietrzu i kwil�c jakby polskie czajki.
Wiatr by� dobry: statek szed� po�ow� pary, a natomiast rozpi�� �agle. Pogoda znaczy�a si� coraz lepsza. Miejscami pomi�dzy poszarpanymi chmurami wida� by�o kawa�y b��kitu nieba, zmieniajace kszta�t ustawicznie. Od chwili, jak "Bl�cher" opu�ci� port hamburski, czas by� wietrzny, ale bez burzy. Wiatr d�� ku zachodowi, chwilami jednak ustawa�: w�wczas �agle opada�y z �opotem, aby nast�pnie znowu wyd�� si� na kszta�t piersi �ab�dziej. Majtkowie, poubierani we w��czkowe obcis�e kaftany, ci�gn�li lin� dolnej rei wielkiego masztu i krzycz�c �a�o�nie: "Ho-ho-o!", pochylali si� i prostowali w takt do �piewu, a wo�ania ich miesza�y si� ze �wistem piszcza�ek miczme�skich i z gor�czkowym oddechem komina, wyrzucaj�cego przerywane k��by lub pier�cienie czarnego dymu.
Korzystaj�c z pogody pasa�erowie powysypywali si� na pok�ad. Na tyle okr�tu wida� by�o czarne paltoty i kapelusze podr�nych z pierwszej klasy; na przodzie pstrzy�a si� r�nobarwna gawied� emigrant�w jad�cych pod pok�adem. Niekt�rzy z nich siedzieli na �awkach pal�c kr�tkie fajki, inni pok�adli si�, inni poopierani o burty spogl�dali na d� w wod�.
By�o i kilka kobiet z dzie�mi na r�ku i blaszanymi naczyniami, pouwi�zywanymi do pasa; kilku m�odych ludzi przechadza�o si� wzd�u� od dzioba a� do pomostu, chwytaj�c z trudno�ci� r�wnowag� i zataczaj�c si� co chwila. Ci �piewali: "Wo ist das deutsche Vaterland!?" i mo�e my�leli, �e tego "Vaterlandu" nigdy ju� nie zobacz�, ale mimo to weso�o�� nie schodzi�a im z czo�a. Pomi�dzy wszystkimi lud�mi dwoje by�o najsmutniejszych i jakby od reszty od��czonych: stary m�czyzna i m�oda dziewczyna. Oboje, nie rozumiej�c po niemiecku, byli prawdziwie samotni i w�r�d obcych. Kto oni byli - ka�dy z nas na pierwszy rzut oka by to odgad�: ch�opi polscy.
Ch�op nazywa� si� Wawrzon Toporek, a dziewczyna, Marysia, by�a jego c�rk�. Jechali do Ameryki i przed chwil� po raz pierwszy o�mielili si� wyj�� na pok�ad. Na zbiedzonych chorob� ich twarzach malowa� si� przestrach i zdziwienie zarazem. Wyl�k�ymi oczyma spogl�dali na towarzysz�w podr�y, na majtk�w, na statek, na komin oddychaj�cy gwa�townie i na gro�ne wa�y wodne, ciskaj�ce grzyw� piany a� do burt statku. Nie m�wili do siebie nic, bo nie �mieli. Wawrzon trzyma� si� jedn� r�k� za por�cz, drug� za czapk� rogat�, �eby mu jej wiatr nie zerwa�, a Marysia trzyma�a si� tatula i ile razy statek pochyli� si� mocniej, tyle razy przytula�a si� do niego silniej, wykrzykuj�c po cichu ze strachu. Po niejakim czasie stary przerwa� milczenie:
- Mary�!
- A co?
- Widzisz?
- Widz�.
- A dziwujesz si�?
- Dziwuj� si�.
Ale wi�cej si� jeszcze ba�a, ni� dziwi�a; stary Toporek to samo. Szcz�ciem dla nich fala zmniejsza�a si�, wiatr ustawa�, a przez chmury przedar�o si� s�o�ce. Gdy ujrzeli "s�onko kochane", l�ej im si� zrobi�o na sercu, bo sobie pomy�leli, �e "ono takute�kie jak w Lipi�cach". Jako� wszystko by�o dla nich nowym i nieznanym, tylko ten kr�g s�oneczny, jarz�cy a promienny, wyda� im si� jakby dawnym przyjacielem i opiekunem.
Tymczasem morze wyg�adza�o si� coraz wi�cej; po niejakim czasie �agle opad�y, z wysokiego pomostu rozleg�a si� �wistawka kapitana i majtkowie rzucili si� je upina�. Widok tych ludzi zawieszonych jakby w powietrzu nad otch�ani� przej�� zn�w zdumieniem Toporka i Marysi�.
- Nasze ch�opaki nie potrafiliby tak - rzek� stary.
- Kiej Niemcy wle�li, to i Ja�ko by wlaz� - odpar�a Marysia.
- Kt�ry Ja�ko?... Sobk�w?
- Gdzieta Sobk�w. Powiadam Smolak, koniucha.
- On je chwacki, ale ty go sobie z g�owy wybij. Ni jemu do ciebie, ni tobie do niego. Ty jedziesz pani� by�, a on, jak by� koniuch�, tak si� i zostanie.
- On te� koloni� ma...
- Ma, to w Lipi�cach.
Marysia nie odrzek�a nic, pomy�la�a sobie tylko, �e co komu przeznaczone, to go nie minie, i westchn�a t�sknie, a tymczasem �agle by�y ju� upi�te, natomiast �ruba zacz�a tak silnie burzy� wod�, �e a� ca�y statek dr�a� od jej ruch�w. Ale ko�ysanie usta�o prawie zupe�nie. W oddali woda wydawa�a si� ju� nawet g�adk� i b��kitn�. Coraz nowe postacie wydobywa�y si� spod pok�adu: robotnicy, ch�opi niemieccy, pr�niacy uliczni z r�nych miast nadmorskich, kt�rzy jechali do Ameryki szuka� szcz�cia, nie pracy; t�ok zapanowa� na pomo�cie, wi�c Wawrzon z Marysi�, by nie le�� nikomu w oczy, usiedli na zwoju lin w samym k�tku wedle dzioba.
- Tatulu, d�ugo jeszcze pojedziewa bez wod�? - pyta�a Marysia.
- Czy ja wiem. Kogo si� spytasz, nikt ci nie odpowie po katolicku.
- A jak�e my b�dziewa w Ameryce si� rozmawia�?
- Albo to nie m�wili, �e tam naszego narodu chmara jest?
- Tatulu !
- Czego?
- Dziwowa� si�, to si� i dziwowa�, ale zawdyk w Lipi�cach by�o lepiej.
- Nie blu�ni�aby� po pr�nicy.
Po chwili jednak Wawrzon doda�, jakby m�wi�c sam do siebie:
- Wola Bo�a!...
Dziewczynie oczy nabra�y �zami, a potem oboje zacz�li rozmy�la� o Lipi�cach. Wawrzon Toporek rozmy�la�, dlaczego jecha� do Ameryki, i jak si� to sta�o, �e jecha�. Jak si� sta�o? Oto przed p� rokiem w lato zaj�li mu krow� z koniczyny. Gospodarz, kt�ry j� zaj��, chcia� trzy marki za szkod�. Wawrzon nie chcia� da�. Poszli do s�du. Sprawa przewlok�a si� do wyroku. Poszkodowany gospodarz ��da� ju� nie tylko za krow�, ale i za koszta jej utrzymania, a koszta ros�y z ka�dym dniem. Wawrzon si� upiera�, bo �al mu by�o pieni�dzy. Na sam proces wyda� ju� niema�o, wlok�o si� i wlok�o. Koszta ci�gle ros�y. Na koniec przegra� Wawrzon spraw�. Za krow� ju� si� B�g wie co nale�a�o; �e za� nie mia� czym zap�aci�, zaj�li mu konia, a jego za op�r skazali do aresztu. Toporek wi� si� ju� w��, bo �niwa w�a�nie nadesz�y, wi�c i r�ce, i sprz�aj potrzebne by�y do roboty. Op�ni� si� ze zw�zk�, potem te� zacz�y pada� deszcze; zbo�e poros�o mu w snopach, wi�c pomy�la�, �e przez jedn� szkod� w koniczynie ca�a jego chudoba p�jdzie na marne, �e straci� tyle pieni�dzy, cz�� inwentarza, ca�oroczny plon i �e na przedn�wku chyba ziemi� b�d� gry�li oboje z dziewczyn� albo p�jd� po proszonym chlebie.
�e za� przedtem ch�op by� dostatni i dobrze mu si� wiod�o, zdj�a go tedy rozpacz straszna i pocz�� pi�. W karczmie pozna� si� z Niemcem, co si� po wsiach niby o len zamawia�, a w rzeczy samej ludzi za morze wywodzi�. Niemiec powiada� mu cuda i dziwy o Ameryce. Ziemi obiecywa� darmo tyle, ile w ca�ych Lipi�cach nie by�o - i z borem, i z ��kami, a ch�opu a� si� oczy �mia�y. Wierzy� i nie wierzy�, ale Niemcowi �yd pachciarz wt�rowa� i m�wi�, �e tam rz�d daje ziemi ka�demu, "ile by kto strzyma�". �yd to wiedzia� od swojego synowca. Sam Niemiec pokazywa� pieni�dze, jakich nie tylko ch�opskie, ale i dziedzicowe oczy jako �ywo nie widzia�y. Ch�opa kusili, a� go skusili. A jemu tu po co zostawa�? To� za jedn� szkod� straci� tyle, �e parobka m�g�by za to utrzyma�. Mali si� na zatracenie podawa�? Mali wzi�� w r�k� kij z je�em i �piewa� pod ko�cio�em "�wi�ta niebieska, Panno anielska"? - Nic z tego nie b�dzie, pomy�la�. Niemca d�oni� w d�o� uderzy�, do �wi�tego Micha�a si� wyprzeda�, c�rk� wzi�� i oto p�yn�� teraz do Ameryki.
Ale podr� nie znaczy�a mu si� tak dobrze, jak si� spodziewa�. W Hamburgu obdarli ich bardzo z pieni�dzy; na statku jechali we wsp�lnej sali pod pok�adem. Ko�ysanie si� statku i niesko�czono�� morska przera�a�y ich. Nikt go nie m�g� zrozumie� ani on nikogo. Rzucano nimi obojgiem jak rzecz� jak�; popychano go jak kamie� przy drodze; Niemcy towarzysze drwili z niego i z Marysi. W porze obiadowej, gdy wszyscy cisn�li si� z naczyniami do kucharza rozdaj�cego straw�, ich odpychano na sam koniec, tak �e i g�odem przysz�o nieraz przymrze�. By�o mu na tym statku �le, samotno, obco. Opr�cz opieki Bo�ej nie czu� nad sob� innej. Min� przy dziewczynie nadrabia�, czapk� na bakier przekrzywia�, kaza� si� dziwi� Marysi i sam si� dziwi� wszystkiemu, ale nie ufa� niczemu. Chwilami ogarnia�a go obawa, �e mo�e te "pogany", jak nazywa� towarzysz�w, w wod� ich oboje wrzuc�, mo�e mu ka�� wiar� zmieni� albo papier jaki podpisa�, ba, cho�by i cyrograf!
Sam ten statek, kt�ry szed� naprz�d dzie� i noc po bezmiarach morskich, kt�ry trz�s� si�, hucza�, pieni� wod�, oddycha� jak smok, a noc� ci�gn�� za sob� warkocz iskier ognistych, wydawa� mu si� jak�� si�� podejrzan� i wielce nieczyst�. Dziecinne obawy, cho� si� do nich nie przyznawa�, �ciska�y mu serce; bo te� ten polski ch�op, oderwany od ojczystego gniazda, by� naprawd� dzieckiem bezradnym i naprawd� by� na woli Bo�ej. Przy tym wszystko to, co widzia�, co go otacza�o, nie mog�o mu si� w g�owie pomie�ci�; wi�c nic dziwnego, �e gdy siedzia� teraz oto na zwoju lin, g�owa ta chyli�a si� pod brzemieniem ci�kiej niepewno�ci i frasunku. Powiew morski gra� mu w uszach i powtarza� jakby s�owo "Lipi�ce! Lipi�ce!", czasem te� po�wistywa� jakby lipinieckie fujarki; s�o�ce m�wi�o: "Jak si� masz, Wawrzonie? By�om w Lipi�cach", ale �ruba burzy�a wod� coraz gwa�towniej i komin oddycha� coraz szybciej, g�o�niej, niby dwa z�e duchy, kt�re ci�gn�y go dalej i dalej od Lipiniec.
Tymczasem za Marysi� p�yn�y inne my�li i wspomnienia, a p�yn�y jako on spieniony go�ciniec lub jak mewy za okr�tem. Wspomina�a oto, jako jesieni�, p�nym wieczorem, nied�ugo przed wyjazdem, posz�a do studni, do �urawianej, w Lipi�cach wod� bra�. Pierwsze gwiazdy zamigota�y ju� na niebie, a ona ci�gn�a �urawia �piewaj�c: "Jasio konie poi� - Kasia wod� bra�a" - i czego� jej by�o tak t�skno, jakby jask�ce jakiej, co przed odlotem �wiergocze �a�o�nie... Potem spod boru, spod ciemnego ozwa�a si� przeci�gle ligawka... A to Ja�ko Smolak, koniucha, dawa� zna�, �e widzi, jako si� �uraw chyli i �e zaraz nadejdzie z "potraw�w". Jako� zadudnia�o, nadjecha�, zeskoczy� ze �rebca, potrz�sn�� konopn� czupryn�, a co jej m�wi�, to wspomina�a jakby granie jakie. Przymkn�a oczy i zdawa�o si� jej, �e Smolak znowu szepce do niej drgaj�cym g�osem:
- Kiej si� tw�j tatulo uparli, to i ja zadatek dworski oddam, cha�upin� sprzedam, koloni� sprzedam i pojad�. Mary� moja - m�wi� - gdzie ty b�dziesz, tam i ja �urawiem w powietrzu polec�, kaczorem wod� pop�yn�, z�otym pier�cieniem si� po go�ci�cu potocz�, a znajd� ci�, jedyna! Albo dola jakowa bez ciebie? Gdzie ty si� obr�cisz, tam i ja si� obr�c�; co si� z tob� stanie, to stanie si� i ze mn�; jedno nam �ycie i jedna �mier�, a jakom ci tu nad t� wod� studzienn� �lubowa�, tak mnie niech B�g opu�ci, je�li� ja ci� opuszcz�. Mary� moja jedyna!
Wspominaj�c te s�owa Marysia widzia�a i on� studni�, i miesi�c wielki, czerwony nad borem, i Ja�ka jakby �ywego. Mia�a te� w tym rozmy�laniu ulg� i pociech� wielk�. Jasiek ch�op by� zawzi�ty, wi�c wierzy�a, �e co rzek�, to i spe�ni. Ot, chcia�aby tylko, �eby teraz by� przy niej i s�ucha� z ni� razem morskiego szumu. Z nim by by�o weselej i ra�niej, bo on si� nikogo nie ba� i rad� sobie umia� wsz�dzie da�. Co on tam robi� teraz w Lipi�cach, kiedy ju� pierwsze �niegi spa�� musia�y? Czy do boru z siekier� pojecha�, czy konie obrz�dza�, czy mo�e go ze dworu z saniami gdzie pos�ali, czy przer�ble na stawie r�ba�? Gdzie on jest teraz, serdeczny? Tu dziewczynie uwidzia�y si� Lipi�ce ca�kiem takie, jak by�y: �nieg skrzypi�cy na drodze, zorza rumiana mi�dzy czarnymi ga��ziami bezlistych drzew, stada wron ci�gn�ce z krakaniem od boru ku wsi, dymy id�ce z komin�w ku g�rze, zamarz�y �uraw przy studni, a w dali b�r, od zorzy czerwony i �niegiem przytrz��ni�ty.
Hej! gdzie to ona teraz by�a, gdzie j� tatusiowa wola zawiod�a! W dali, jak okiem si�gn��, jeno woda i woda, zielonawe bruzdy i zapienione zagony, a na onych wodnych polach niezmiernych ten jeden okr�t, ptak zab��kany; niebo na g�rze, pustynia na dole, szum wielki i niby p�akanie fal, i po�wist wiatru, a tam, przed dziobem statku chyba dziewi�ta ziemia, chyba kraj �wiata. Ja�ku niebo��! czy ty tam trafisz za ni�, czy soko�em przez powietrze poleciesz, czy ryb� przez wod� pop�yniesz, czy ty o niej my�lisz w Lipi�cach?
Powoli s�o�ce chyli�o si� ku zachodowi i zapada�o w ocean. Na pomarszczonej fali us�a� si� szeroki s�oneczny go�ciniec, udzierzga� w �usk� z�ot�, mieni� si�, po�yskiwa�, �wieci�, p�on�� i gin�� gdzie� na daleko�ciach. Okr�t wp�yn�wszy na t� wst�g� ognist� zdawa� si� goni� uciekaj�ce s�o�ce. Dym buchaj�cy z komina sta� si� czerwony, �agle i wilgotne liny r�owe, majtkowie zacz�li �piewa�, tymczasem promienny kr�g stawa� si� coraz wi�kszy i coraz ni�ej zapada� w to�. Wkr�tce po�ow� ju� tylko tarczy wida� by�o nad fal�, potem tylko promienie, a potem na ca�ym zachodzie rozla�a si� jedna wielka zorza i ju� nie wiadomo by�o w tych blaskach, gdzie si� ko�czy �wiat�o�� fal, a zaczyna niebo, powietrze i woda, zar�wno nasi�k�e �wiat�em, kt�re gas�o stopniowo; ocean szumia� jednym wielkim, ale �agodnym szumem; jakby mrucza� pacierz wieczorny.
W takich chwilach dusza dostaje skrzyde� w cz�owieku i co ma pami�ta� - pami�ta, co ukocha� - kocha gor�cej, za czym t�skni do tego leci. Wawrzon i Marysia uczuli te� oboje, �e cho� ich tam wiatr niesie jako li�cie marne, przecie drzewo ich rodzime to nie ta strona, w kt�r� jechali, ale tamta, z kt�rej odjechali: polska ziemia, ona zbo�na, jednym �anem si� ko�ysz�ca, borem zaro�ni�ta, s�omianymi strzechami upstrzona, pe�na ��k od kacze�ca z�otych i wod� �wiec�cych, pe�na bocian�w, jask�ek, krzy��w przydro�nych, bia�ych dwor�w w�r�d lip; ona, co czapk� rogat� pod nogi ima, s�owami: "Pochwalony!" wita, a "na wieki wiek�w" odpowiada; ona wielmo�na, ona matka najs�odsza, taka poczciwa, ukochana nad wszystkie inne na �wiecie. Wi�c czego ich ch�opskie serca przedtem nie czu�y, to teraz uczu�y. Wawrzon zdj�� czapk�, �wiat�o zachodnie pad�o na siwiej�ce w�osy; my�l jego pracowa�a, bo biedak nie wiedzia�, jak ma Marysi to, co mu si� zdawa�o, powiedzie�; nareszcie rzek�:
- Mary�, tak mi si� widzi, jakby tam co� zosta�o za morzem.
- Dola osta�a i kochanie osta�o - odrzek�a cicho dziewczyna wznosz�c oczy jakby do pacierza...
Tymczasem �ciemni�o si�. Podr�ni zacz�li schodzi� z pok�adu. Na okr�cie panowa� jednak ruch niezwyk�y. Po pi�knym zachodzie nie zawsze noc bywa spokojna, dlatego �wistawki oficerskie rozlega�y si� ustawicznie, a majtkowie ci�gn�li liny. Ostatnie purpurowe blaski zgas�y na morzu, a jednocze�nie z wody podnios�a si� mg�a; gwiazdy zamigota�y na niebie i znikn�y. Mg�a g�stnia�a w oczach, przes�aniaj�c niebo, widnokr�g i sam okr�t. Wida� by�o tylko jeszcze komin i wielki maszt �rodkowy; postacie marynarzy wydawa�y si� z daleka jakby cienie. W godzin� p�niej wszystko ukry�o si� w bia�awym tumanie, nawet latarnia, kt�r� zawieszono na szczycie masztu, nawet iskry, kt�re wydycha� komin.
Okr�t nie ko�ysa� si� wcale. Rzek�by kto, �e fala os�ab�a i rozla�a si� pod ci�arem mg�y.
Noc zapada�a prawdziwie �lepa i cicha. Nagle w�r�d tej ciszy z najdalszych kra�c�w widnokr�gu ozwa�y si� dziwne szmery. By� to niby ci�ki oddech jakiej� olbrzymiej piersi, kt�ry si� zbli�a�. Chwilami zdawa�o si�, �e kto� wo�a� z ciemno�ci, potem ozwa�y si� ca�e chorowody g�os�w, dalekie, a niezmiernie �a�osne i jakby skar��ce si� p�aczliwie. Nawo�ywania te bieg�y z ciemni i niesko�czono�ci ku okr�towi.
Majtkowie s�ysz�c takie gwary m�wi�, �e to burza zwo�uje z piekie� wiatry.
Jako� zapowiedzi coraz by�y wyra�niejsze. Kapitan, odziany w gumowy p�aszcz z kapturem, stan�� na wy�szym pomo�cie; oficer zaj�� swe zwyk�e miejsce przed o�wietlonym kompasem. Na pok�adzie nie by�o ju� nikogo z podr�nych. Wawrzon z Marysi� zeszli tak�e do wsp�lnej sali pod pok�adem. Panowa�a w niej cisza. �wiat�a lamp umocowanych w bardzo niskim sklepieniu o�wietla�y ponurym �wiat�em wn�trze i gromadki emigrant�w, siedz�ce wedle ��ek przy �cianach. Sala by�a du�a, ale pos�pna, jak zwykle sala czwartej klasy. Pu�ap jej schodzi� si� prawie z bokami statku, dlatego owe ��ka na kra�cach, poprzedzielane przepierzeniami, podobniejsze by�y do nor ciemnych ni� do ��ek, a i ca�a sala robi�a wra�enie jednej ogromnej piwnicy. Powietrze w niej by�o przesycone zapachem smolnego p��tna, lin okr�towyeh, ropy morskiej i wilgoci. Gdzie tu szuka� por�wnania z pi�knymi salonami pierwszej klasy! Przejazd cho�by dwutygodniowy w takich salach zatruwa p�uca niezdrowym powietrzem, powleka wodnist� blado�ci� sk�r� na twarzy i cz�sto prowadzi za sob� szkorbut. Wawrzon z dziewczyn� jechali dopiero dni cztery, a jednak gdyby kto� por�wna� dawn� Marysi� lipinieck�, zdrow�, rumian�, z dzisiejsz� wyn�dznia�� przez chorob�, ten by jej nie pozna�. Stary Wawrzon te� z��k� jak wosk, ile �e przez pierwsze dni nie wychodzili wcale oboje na pok�ad: my�leli, �e nie wolno. Albo zreszt� wiedzieli, co wolno, a co nie? Nie �mieli si� prawie ruszy�, zreszt� bali si� odej�� od rzeczy. Siedzieli i teraz nie tylko oni, ale i wszyscy przy swoich. Takimi w�ze�kami emigranckimi zarzucona by�a ca�a sala, co powi�ksza�o jej nie�ad i smutny widok. Po�ciel, ubranie, zapasy �ywno�ci, rozmaite narz�dzia i naczynia blaszane, pomieszane z sob�, rozrzucone by�y w mniejszych i wi�kszych kupkach po ca�ej pod�odze. Na nich siedzieli emigranci, prawie sami Niemcy. Jedni �uli tytu�, inni palili fajki. K��by dymu odbija�y si� o niski pu�ap i uk�adaj�c si� w d�ugie pasma przes�ania�y �wiat�o lamp. Kilkoro dzieci p�aka�o po k�tach, ale zwyczajny gwar usta�, bo mg�a przej�a wszystkich jakim� smutkiem, obaw� i niepokojem. Do�wiadcze�si z emigrant�w wiedzieli, �e wr�y burz�. Nikomu zreszt� nie by�o ju� tajno, �e niebezpiecze�stwo, a mo�e �mier� si� zbli�a. Wawrzon i Marysia nie mogli si� w niczym zmiarkowa�, chocia� gdy kto drzwi na chwil� odemkn��, s�ycha� by�o wyra�nie owe dalekie, z�owr�bne g�osy, id�ce z niesko�czono�ci.
Siedzieli oboje w g��bi sali, w najw�szym jej miejscu. Zatem niedaleko dzioba. Ko�ysanie by�o tam bardzo dokuczliwe, wi�c tam wepchn�li ich towarzysze podr�y. Stary posila� si� chlebem jeszcze lipinieckim, a dziewczyna, kt�rej przykrzy�o si� nic nie robi�, zaplata�a sobie na noc w�osy.
Powoli jednak milczenie og�lne, przerywane tylko p�aczem dzieci zacz�o j� dziwi�.
- Czemu to Niemcy tak dzi� cicho siedz�? - spyta�a.
- Czy ja wiem! - odpowiedzia� jak zwykle Wawrzon - musi to u nich �wi�to jakie albo co...
Nagle statek wstrz�sn�� si� silnie, zupe�nie jakby si� wzdrygn�� przed czym� strasznym. Naczynia blaszane le��ce ko�o siebie zad�wi�cza�y pos�pnie, p�omienie w lampach podskoczy�y i b�ysn�y mocniej, kilka wystraszonych g�os�w pocz�o pyta�:
- Co to jest? Co to jest?
Ale nie by�o odpowiedzi. Drugie wstrz��nienie, silniejsze od pierwszego, szarpn�o statkiem; dzi�b jego podni�s� si� nagle i r�wnie nagle zni�y�, a jednocze�nie fala g�ucho uderzy�a w okr�g�e okienka jednego boku.
- Burza idzie! - szepn�a przestraszonym g�osem Marysia.
Tymczasem zaszumia�o co� ko�o statku, jak b�r, kt�rym wicher nagle po�enie, zawy�o, jakby stado wilk�w rykn�o. Wiatr uderzy� raz i drugi, po�o�y� statek bokiem, a p�niej okr�ci� nim naoko�o, porwa� go w g�r� i cisn�� nim w otch�anie. Wi�zania pocz�y skrzypie�, blaszane naczynia, w�ze�ki z rzeczami, t�umoki i narz�dzia lata�y po pod�odze, przewalane z k�ta w k�t. Kilku ludzi pad�o na ziemi�; pierze z poduszek j�o lata� po powietrzn, a szk�a w lampach zad�wi�cza�y smutnie.
Rozleg� si� szum, �oskot, chlupotanie wody przelewaj�cej si� przez pok�ad, targanina statku, krzyk kobiet i p�acz dzieci, gonitwa za rzeczami, a w�r�d tego zamieszania i chaosu s�ycha� by�o tylko przera�liwy �wist piszcza�ek i od czasu do czasu g�uche tupotanie majtk�w biegaj�cych po g�rnym pok�adzie.
- Panienko Cz�stochowska! - szepta�a Marysia.
Dzi�b okr�tu, w kt�rym oboje byli umieszczeni, wzlatywa� w g�r�, a potem spada� jak szalony. Mimo i� trzymali si� kraw�dzi tapczan�w, rzuca�o nimi tak, �e chwilami uderzali o �ciany. Ryk fal powi�ksza� si�, a skrzypienie pu�apu sta�o si� tak przera�liwe, i� zdawa�o si�, �e lada chwila belki i deski p�kn� z trzaskiem.
- Trzymaj si�, Mary�! - krzycza� Wawrzon, aby przekrzycze� huk burzy, ale wkr�tce trwoga �cisn�a za gard�o i jego, i innych. Dzieci przesta�y p�aka�, kobiety krzycze�; wszystkie piersi oddycha�y tylko po�piesznie, a r�ce z wysileniem trzyma�y si� r�nych nieruchomych przedmiot�w.
W�ciek�o�� burzy ros�a ci�gle. Rozp�ta�y si� �ywio�y, mg�a pomiesza�a si� z ciemno�ci�, chmury z wod�, wicher z pian�; fale bi�y o statek jak z armat i rzuca�y nim na prawo, w lewo i od chmur a� do dna morskiego. Chwilami spienione grzywy ba�wan�w przechodzi�y ca�� jego d�ugo��; olbrzymie masy wody wrza�y jednym straszliwym zam�tem.
Olejne lampy zacz�y w sali gasn��. Robi�o si� coraz ciemniej, wi�c Wawrzynowi i Marysi zdawa�o si�, �e to ju� przychodzi ciemno�� �mierci.
- Mary�! - pocz�� ch�op przerywanym g�osem, bo mu oddechu brak�o - Mary�, odpu�� mi, �em ci� na zgub� poda�. Ju� nasza ostatnia godzina nadesz�a. Nie b�dziewa my grzesznymi oczyma �wiata ogl�dali. Ni nam spowied�, ni nam pomazanie, ni nam w ziemi le�e�, ino z wody na straszny s�d i��, niebogo.
A gdy tak m�wi�, Marysia zrozumia�a, �e nie ma ju� ratunku. My�li r�ne przelatywa�y jej przez g�ow�, a w duszy krzycza�o co�:
- Ja�ku, Ja�ku serdeczny, czy ty mnie s�yszysz w Lipi�cach?!
I �al okrutny �ciska� jej serce tak, �e pocz�a szlocha� g�o�no. Szlochania rozlega�y si� w tej sali, gdzie wszyscy ludzie milczeli jakby na pogrzebie jakim.. Jeden g�os krzykn�� z k�ta: "Still!", ale umilk�, jakby przestraszony w�asnyrn d�wi�kiem. Tymczasem szk�o lampy znowu upad�o na ziemi�, a p�omie� zgas�. Zrobi�o si� jeszcze ciemniej. Ludzie zbijali si� w jeden k�t, by by� bli�ej siebie. Trwoga milczenia panowa�a wsz�dzie, gdy nagle w�r�d ciszy rozleg� si� g�os Wawrzona:
- Kirie elejzon.
- Chryste elejzon - odpowiedzia�a �kaj�c Marysia.
- Chryste, wys�uchaj nas!
- Ojcze z nieba, Bo�e, zmi�uj si� nad nami! - M�wili oboje litani�. W ciemnej sali g�os starego i przerywane �kaniem odpowiedzi dziewczyny brzmia�y z dziwn� uroczysto�ci�. Niekt�rzy z emigrant�w poodkrywali g�owy. Powoli p�acz dziewczyny usta�, g�osy sta�y si� spokojniejsze, czystsze. Z zewn�trz do wt�ru im wy�a burza.
Nagle krzyk si� rozleg� mi�dzy stoj�cymi bli�ej wej�cia. Ba�wan wybi� drzwi i run�� na sal�: woda z szelestem rozp�yn�a si� po wszystkich k�tach; kobiety pocz�y wrzeszcze� i chroni� si� na ��ka. Zdawa�o si� wszystkim, �e to ju� koniec.
Po chwili wszed� oficer s�u�bowy z latark� w r�ku, ca�y mokry i zaczerwieniony. W kilku s�owach uspokoi� kobiety, �e woda dosta�a si� tylko wypadkiem, potem doda�, �e poniewa� statek na pe�nym morzu, niebezpiecze�stwo nie jest wielkie. Jako� up�yn�a godzina, dwie. Burza sro�y�a si� coraz w�cieklej. Statek skrzypia�, zapada� nosem, osadza� pa�ub�, k�ad� si� na boki, ale nie ton��. Ludzie uspokoili si� po trochu; niekt�rzy poszli spa�. Up�yn�o zn�w kilka godzin; do ciemnej sali przez g�rne okratowane okno pocz�o si� wdziera� szare �wiat�o. Dzie� robi� si� na oceanie blady, jakby przestraszony, smutny, ciemny; ale przynosi� jak�� otuch� i nadziej�. Odm�wiwszy wszystkie modlitwy, jakie umieli na pami��, Wawrzon i Marysia wczo�gn�li si� na swoje tapczany i usn�li g��boko.
Przebudzi� ich dopiero g�os dzwonka wzywaj�cy na �niadanie. Ale nie mogli je��. G�owy ci��y�y im jakby o�owiem; stary jednak czu� si� jeszcze gorzej od dziewczyny. W jego skostnia�ej g�owie nie mog�o si� teraz nic pomie�ci�. Niemiec, kt�ry do Ameryki namawia�, m�wi� mu wprawdzie, �e trzeba jecha� przez wod�, ale on nigdy nie my�la�, �eby przez tak wielk�, �e przez tyle dni i nocy. My�la�, �e promem przejedzie, jako ju� nieraz w �yciu przeje�d�a�. Gdyby by� wiedzia�, �e morze tak ogromne, by�by zosta� w Lipi�cach. Pr�cz tego jeszcze jedna my�l ko�ata�a si� w nim niespokojnie: oto czy duszy swojej i dziewczyninej na zatracenie nie podawa�, czy to nie grzech dla katolika z Lipiniec kusi� Pana Boga i puszcza� si� na takie odm�ty, przez kt�re trzeba by�o ju� pi�ty dzie� jecha� do drugiego brzegu, je�li w og�le istnia� jaki brzeg z drugiej strony? W�tpliwo�ci jego i strach mia�y jeszcze rosn�� przez dni siedem; sama burza szala�a jeszcze przez czterdzie�ci osiem godzin, potem jako� si� przetar�o. O�mielili si� zn�w wyj�� z Marysi� na pok�ad, ale gdy ujrzeli zwa�y wody rozko�ysanej jeszcze, czarnej i jakby rozz�oszczonej, owe g�ry mokre ci�gn�ce na statek i bezdenne ruchome doliny, znowu pomy�leli, �e ich chyba r�ka Bo�a albo inna jaka si�a, a nie moc ludzka, z tych przepa�ci wyratuje.
Wypogodzi�o si� wreszcie zupe�nie. Ale up�ywa� dzie� za dniem, a przed statkiem ci�gle wida� by�o tylko to� i to� bez ko�ca, czasem zielon�, czasem b��kitn�, zlewaj�c� si� z niebem. Po onym niebie przelatywa�y chwilami wysoko ma�e jasne chmury, kt�re poczerwieniawszy wieczorem k�ad�y si� spa� na dalekim zachodzie. Okr�t goni� za nimi wod�. Wawrzon naprawd� pomy�la�, �e chyba morze nie ko�czy si� wcale, ale zebra� odwag� i postanowi� si� pyta�.
Razu jednego zdj�� rogat� czapk� i podj�wszy ni� pokornie pod nogi przechodz�cego majtka rzek�:
- Wielmo�ny panie, a pr�dko dobijewa do przewozu?
O dziwo! Majtek nie parskn�� �miechem, ale stan�� i s�ucha�. Na posiekanej wiatrem i czerwonej twarzy jego zna� by�o prac� pami�ci jakich� wspomnie�, kt�re nie mog�y od razu w �wiadom� my�l si� u�o�y�... Po chwili spyta�:
- Was?
- Pr�dko dobijewa do l�du, wielmo�ny panie?
- Dwa dni! dwa dni! - powtarza� z trudno�ci� marynarz, pokazuj�c jednocze�nie dwa palce.
- Dzi�kuj� pokornie.
- Sk�d wy?
- Z Lipiniec.
- Was ist das Lipiniec?
Mary�, kt�ra nadesz�a w czasie rozmowy, zarumieni�a si� okrutnie, ale podni�s�szy nie�mia�o na majtka oczy, rzek�a cienkim g�osikiem, jako m�wi� dziewki wiejskie:
- My spod Poznania, prosz� pana...
Majtek pocz�� spogl�da� w zamy�leniu na mosi�ny gw�d� ��cz�cy burty; potem spojrza� na dziewczyn�, na jej jasn� jak len g�ow� i co�, niby rozrzewnienie, wybi�o si� na jego pop�kan� twarz.
Po chwili rzek� powa�nie:
- Ja by�em w Gda�sku... rozumiem po polsku... Ja Kaszuba... wasz Bruder, ale to dawno!... Jetzt ich bin Deutsch...
To rzek�szy, podni�s� koniec linki, kt�r� poprzednio trzyma� w r�ku, odwr�ci� si� i wykrzykn�wszy po marynarsku "ho! ho! o!", pocz�� j� ci�gn��...
Odt�d, ilekro� Wawrzon z Marysi� byli na pok�adzie, ujrzawszy ich u�miecha� si� do Marysi przyja�nie. Oni te� radowali si� bardzo, bo przecie� mieli jak�� �yw� dusz� przychyln� na tym niemieckim okr�cie. Zreszt� droga nie mia�a ju� trwa� d�ugo. Drugiego dnia rankiem, gdy wyszli na pok�ad, dziwny widok uderzy� ich oczy. Oto ujrzeli z dala co� ko�ysz�cego si� na morzu, a gdy statek zbli�y� si� do tego przedmiotu, rozpoznali, �e to by�a wielka czerwona beczka, kt�r� fale porusza�y �agodnie: w dali czernia�a druga taka, trzecia i czwarta. Powietrze i woda by�y troch� zamglone, ale niezbyt, przy tym srebrne i �agodne, to� g�adka, nie szumi�ca, ale jak okiem si�gn��, coraz wi�cej beczek ko�ysa�o si� na wodzie. Ptactwa te� bia�ego z czarnymi skrzyd�ami chmary ca�e lecia�y za statkiem z piskiem i krzykiem. Na pok�adzie panowa� ruch niezwyk�y. Majtkowie przywdziali nowe kaftany; jedni myli pok�ad, inni czy�cili mosi�ne spojenia burt i okien, na maszcie wywieszono jedn� chor�giew, a na tyle statku drug�, wi�ksz�.
O�ywienie i rado�� ogarn�y wszystkich podr�nych. Co tylko �y�o, wybieg�o na pok�ad; niekt�rzy przynosili na wierzch t�umoki i pocz�li na nich pasy przyci�ga�.
Widz�c to wszystko Marysia rzek�a:
- Pewnikiem dobijewa do l�du.
Duch lepszy wst�pi� w ni� i w Wawrzona. A� tu na zachodzie pokaza�a si� naprz�d wyspa Sandy-Hok i druga z wielkim gmachem, stoj�cym w po�rodku, a w dali niby zg�stnia�a mg�a, niby chmura, niby dymy jakie� pasmami po morzu rozwleczone, niewyra�ne, dalekie, zm�cone, bezkszta�tne... Na ich widok powsta� gwar wielki; wszyscy wskazywali je r�koma, statek te� za�wista� przera�liwie, jakby z rado�ci.
- Co to jest? - spyta� Wawrzon.
- Nowy Jork - odrzek� stoj�cy obok Kaszuba.
Wtem owe dymy pocz�y jakby rozst�powa� si� i gin��, a na ich tle, w miar� jak okr�t pru� srebrn� wod�, wyst�powa�y zarysy dom�w, dach�w, komin�w; �piczaste wie�e rysowa�y si� coraz wyra�niej na b��kicie, obok wie� wysokie kominy fabryczne, nad kominami s�upy dym�w, rozwiane w puszyste ki�cie na g�rze. Na dole przed miastem las maszt�w, a na ich szczytach tysi�ce pstrych chor�giewek, kt�rymi powiew morski migota� jakby kwiatami na ��ce. Okr�t zbli�a� si� i zbli�a�, �liczne miasto wynurzy�o si� jakby spod wody. Wielka rado�� i zdumienie ogarn�y w�wczas Wawrzona; czapk� zdj��, usta otworzy� i patrza�, patrza�, a potem do dziewczyny:
- Mary�!
- O dlaboga!
- Widzisz?
- Widz�.
- A dziwujesz si�?
- Dziwuj� si�.
Wawrzon jednak nie tylko ju� podziwia�, ale �akn��. Widz�c zielone brzegi po obydw�ch stronach miasta i ciemne smugi park�w, m�wi� dalej:
- A no! Chwali� Boga! �eby jeno dali ziemi� zara kiele miasta z t� ono ��czk�, bli�ej by by�o na targ. Przyjdzie jarmark: krow� pognasz, �wini� pognasz, to i sprzedasz. Narodu tu wida� jak maku. Ja �e w Polsce ch�op, a tu b�d� pan...
W tej chwili przepyszny "National-Park" rozwin�� si� przed jego oczyma w ca�ej swej d�ugo�ci. Wawrzon, ujrzawszy owe grupy i bukiety drzew, rzek� znowu:
- Pok�oni� si� wielmo�nemu komisarzowi od rz�du nisko, przym�wi� si� zr�cznie, �eby mi cho� ze dwie w��ki tego boru podarowa�, a na reszcie zbi�rk�. Kiej dziedzictwo to dziedzictwo. Parobka si� z drzewem rano do miasta po�le. Chwa�a Najwy�szemu, bo widz�, �e mnie Niemiec nie zdurzy�...
Marysi te� jako� si� pa�stwo u�miecha�o i sama nie wiedzia�a, czemu do g�owy przysz�a jej piosenka, jak� w Lipi�cach panny m�ode na weselach panom m�odym �piewa�y:
C�e� to za pan?
C�e� to za pan?
Ca�a twoja sukiencyja
Czapka i �upan.
Czy mo�e ju� mia�a zamiar za�piewa� co� podobnego biednemu Ja�kowi, gdy za ni� przyjedzie, a ona b�dzie ju� dziedziczk�? Tymczasem od kwarantanny przylecia� do okr�tu ma�y statek. Czterech czy pi�ciu ludzi wesz�o na pok�ad. Zacz�y si� rozmowy i nawo�ywania. Wkr�tce drugi statek nadp�yn�� z samego ju� miasta przywo��c agent�w z hotel�w i boarding-hous�w, przewodnik�w, ludzi wymieniaj�cych pieni�dze, agent�w kolejowych: wszystko to krzycza�o wniebog�osy, popycha�o, kr�ci�o si� po ca�ym pok�adzie. Wawrzon i Marysia wpadli jakby we m�yn jaki i nie wiedzieli, co pocz��.
Kaszuba poradzi� staremu, by zmieni� pieni�dze, i obieca�, �e nie da go oszuka�, wi�c te� Wawrzon to uczyni�. Za to, co mia�, dosta� czterdzie�ci siedem dolar�w srebrem. Nim wszystko to si� odby�o, okr�t zbli�y� si� tak do miasta, �e ju� wida� by�o nie tylko domy, ale i ludzi stoj�cych na bulwarku, potem mija� co chwila r�ne statki wi�ksze i mniejsze, na koniec dotar� do warf�w i zsun�� si� w w�ski dok portowy.
Podr� by�a sko�czona.
Ludzie zacz�li wysypywa� si� ze statku jak pszczo�y z ula. Przez w�ski mostek po�o�ony od burt do brzegu p�yn�a ich ci�ba r�nobarwna: pierwsza klasa, potem druga, a podpok�adowi, ob�adowani rzeczami, na ostatku. Gdy Wawrzon i Marysia, popychani przez t�um, zbli�yli si� do otwartej burty, znale�li przy niej i Kaszub�. U�cisn�� silnie r�k� Wawrzona i rzek�:
- Bruder, �ycz� gl�cku! tobie dziewko! B�g wam dopom�.
- Panie Bo�e zap�a�! - odrzekli oboje, ale nie by�o czasu na d�u�sze po�egnanie. Ci�ba popchn�a ich po pochy�ym mostku i za chwil� znale�li si� w obszernym celniczym budynku.
Celnik, ubrany w szary surdut ze srebrn� gwiazd�, poszczypa� ich pakunki, potem krzykn��: "All right", i ukaza� na wyj�cie. Wyszli i znale�li si� na ulicy.
- Tatulu! a co b�dziewa robi�? - spyta�a Marysia.
- Musiwa czeka�. Niemiec powiedzia�, �e zara tu nadejdzie od rz�du komisarz i b�dzie si� o nas pyta�.
Stan�li wi�c pod �cian� czekaj�c na komisarza, a tymczasem otoczy� ich gwar nieznanego, ogromnego miasta. Nie widzieli nigdy nic podobnego. Ulice bieg�y proste, szerokie, a po ulicach t�umy ludu jakby w czasie jarmarku; �rodkiem karety, omnibusy, wozy �adowne. Naok� brzmia�a dziwna, nieznana mowa, rozlega�y si� krzyki robotnik�w i przekupni�w. Co chwila przesuwali si� ludzie zupe�nie czarni o wielkich k�dzierzawych g�owach. Na ich widok Wawrzon z Marysi� �egnali si� pobo�nie. Dziwne jakie� wydawa�o si� im to miasto, takie gwarne, ha�a�liwe, pe�ne �wistu lokomotyw, hurkotu woz�w i nawo�ywa� ludzkich. Wszyscy tam biegli tak pr�dko, jakby gonili kogo� lub przed kim� uciekali, a jakie przy tym mrowie narodu, jakie dziwne twarze; to czarne, to oliwkowe, to czerwonawe. W�a�nie tam, gdzie stali, ko�o portu panowa� ruch najwi�kszy; z jednych okr�t�w zdejmowano paki i na drugie je wk�adano, wozy zaje�d�a�y co chwila, taczki dudni�y po mostkach, rwetes i rozgardiasz panowa� jak w tartaku.
Up�yn�a w ten spos�b jedna godzina i druga; oni stoj�c pod �cian� czekali na komisarza.
Dziwny widok przedstawia� na ameryka�skim brzegu w Nowym Jorku ten ch�op polski o d�ugich, siwiej�cych w�osach, w rogatej czapce z barankiem i ta dziewczyna z Lipiniec, ubrana w granatow� przyjaci�k�, z paciorkami na szyi.
Ludzie jednak przechodzili ko�o nich nawet nie spojrzawszy. Tam nie dziwi� si� �adnym twarzom ani �adnym ubiorom.
Up�yn�a znowu godzina. Niebo powlok�o si� chmurami, zacz�� pada� deszcz pomieszany ze �niegiem, od wody zaci�gn�� zimny, wilgotny wiatr...
Oni stali czekaj�c na komisarza.
Ch�opska natura by�a cierpliwa, ale co� im zacz�o si� robi� ci�ko na duszy.
Samotnie im by�o na okr�cie, w�r�d obcych ludzi i pustoszy wodnej �le i straszno. Modlili si� do Boga, by ich przeprowadzi� jako zb��kane dzieci przez morskie odm�ty. My�leli, �e tylko nog� na ziemi stan��, a sko�czy si� ich niedola. Teraz oto przyjechali, byli w�r�d wielkiego miasta, ale w tym mie�cie w�r�d gwaru ludzkiego poczuli nagle, �e im jeszcze samotniej i straszniej, ni� by�o na okr�cie.
Komisarz nie nadchodzi�. Co poczn�, je�li wcale nie nadejdzie, je�li Niemiec ich zwi�d�?
Zadygota�y trwog� na t� my�l biedne ch�opskie serca. Co poczn�? Po prostu - zgin�.
Tymczasem wiatr przejmowa� im odzie�, deszcz ich moczy�.
- Mary�, czy ci nie zimno? - spyta� Wawrzon.
- Zimno, tatulu - odpowiedzia�a dziewczyna.
Jeszcze jedn� godzin� wybi�y zegary miejskie. Mroczy�o si� na �wiecie. Ruch w porcie ustawa�, na ulicach zapalono latarnie: jedno morze rz�sistych �wiate� zap�on�o w ca�ym mie�cie. Robotnicy z portu, �piewaj�c ochryp�ymi g�osy: Yankee Doodley, ci�gn�li w mniejszych i wi�kszych gromadach do miasta. Powoli bulwark opustosza� zupe�nie. Budynek celniczy zamkni�to.
Oni stali czekaj�c na komisarza.
Wreszcie zapad�a noc i w porcie zrobi�a si� cisza. Od czasu do czasu
tylko ciemne kominy statk�w rzuca�y z sykiem snopy iskier, kt�re gas�y w ciemno�ciach, lub zabe�kota�a fala uderzaj�c o bulwark kamienny. Czasem rozleg�a si� piosnka pijanego majtka, wracaj�cego na okr�t, �wiat�a lamp blad�y we mgle. Oni czekali.
Cho�by i nie chcieli czeka�, dok�d mieli p�j��, co pocz��, gdzie si� obr�ci�, gdzie przytuli� um�czone g�owy? Zimno przejmowa�o ich coraz dotkliwiej, pocz�� dokucza� im g��d. Gdyby cho� dach im nad g�ow�, bo przemokli do koszuli. Ach! komisarz nie przyszed� i nie przyjdzie, bo takich komisarzy wcale nie ma. Niemiec by� agentem kompanii przewozowej, bra� procent od sztuki i o niczym wi�cej nie wiedzia�.
Wawrzon uczu�, �e nogi chwiej� si� pod nim, �e jaki� olbrzymi ci�ar wt�acza go w ziemi�, �e chyba gniew Bo�y zawisn�� nad nim.
Cierpia� i czeka�, jak tylko ch�op potrafi. G�os dziewczyny dygoc�cej od zimna obudzi� go jakby z odurzenia...
- Tatulu!
- Cichoj! Nie ma mi�osierdzia nad nami!
- Wr��wa do Lipiniec...
- Id� si� utop...
- Bo�e, Bo�e! - szepta�a cicho Marysia.
Wawrzona zdj�� �al.
- Sieroto, niebogo!... niechby B�g zlitowa� si� cho� nad tob�...
Ale ju� go nie s�ysza�a. Opar�szy g�ow� o �cian� przymkn�a powieki. Przychodzi� sen, przerywany, ci�ki, gor�czkowy, a we �nie jakby obrazek w ramkach: Lipi�ce i co� niby piosenka Ja�ka koniuchy:
C�e� za pani?
C�e� za pani?
Ca�a twoja sukiencyja
Wianek ruciany.
Pierwsze blaski dzienne w porcie nowojorskim pad�y na wod�, na maszty i na budynek celniczy.
W szarym tym �wietle odr�ni� by�o mo�na dwie postacie �pi�ce pod �cian�, o wyblad�ych, zsinia�ych twarzach, przytrz��ni�te �niegiem, nieruchome, jakoby martwe. Ale w ksi�dze ich niedoli pierwsze dopiero kartki zosta�y odwr�cone, dalsze opowiemy nast�pnie.

II. W NOWYM JORKU

Schodz�c w Nowym Jorku z szerokiej ulicy Brodway ku portowi w kierunku Chattam-square i przeszed�szy kilkana�cie ulic przyleg�ych, podr�nik trafia na cz�� miasta coraz biedniejsz�, bardziej opuszczon� i pos�pn�. Uliczki staj� si� coraz w�sze. Domy, budowane mo�e jeszcze przez osadnik�w holenderskich, porysowa�y si� i pokrzywi�y z biegiem czasu: dachy na nich zakl�s�y, tynk poodpada� z mur�w, same za� mury zapad�y w ziemi� tak, �e okna suteren zaledwie g�rnym brzegiem wystaj� ponad bruk uliczny. Dziwne krzywizny zast�puj� tu miejsce ulubionych w Ameryce linii prostych; dachy i �ciany, nie wyci�gni�te pod sznur, kupi� si� i pi�trz� jedne nad drugie rozczochran� dach�wk�.
Z powodu nadbrze�nego po�o�enia tej cz�ci miasta ka�u�e w wybojach ulicznych nie wysychaj� tu prawie nigdy, a ma�e, szczelnie obudowane place podobne s� do sadzawek nape�nionych g�st�, czarn� i stoj�c� wod�. Okna odrapanych dom�w ponuro przegl�daj� si� w tej wodzie, kt�rej plugawa powierzchnia pstrzy si� strz�pami papieru, tektury, kawa�kami szk�a, drzewa i blachy od pak okr�towych; podobnymi strz�pami zarzucone s� ca�e ulice, a raczej ca�a pokrywaj�ca je warstwa b�ota. Wsz�dzie wida� tu brudy, nie�ad i n�dz� ludzk�.
W tej to dzielnicy znajduj� si� "boardinghousy" czyli zajazdy, w kt�rych za dwa dolary tygodniowo mo�na dosta� nocleg i ca�kowite utrzymanie; tu tak�e szynkowanie, czyli "bar-roomy", w kt�rych wielorybnicy werbuj� wszelkiego rodzaju drapichrust�w na swe statki; pok�tne agencje wenezuelskie, ekwadorskie i brazylijskie, celem namawiania do kolonizacji r�wnika i dostarczania febrze przyzwoitej liczby ofiar; garkuchnie �ywi�ce swych go�ci mi�sem solonym, zgni�ymi ostrygami i rybami, kt�re zapewne sama woda wyrzuca na piasek; tajne domy gry w ko�ci, pralnie chi�skie, rozmaite przytu�ki dla marynarzy; tu na koniec jaskinie zbrodni, n�dzy, g�odu, �ez.
A jednak cz�� ta miasta ruchliwa, ca�a bowiem emigracja, kt�ra nie znajduje chwilowego nawet pomieszczenia w koszarach Castle-Garden, a nie chce lub nie mo�e p�j�� do tak zwanych, "workinghous�w", czyli dom�w wyrobniczych, skupia si� tu, mieszka, �yje i umiera. Z drugiej strony powiedzie� mo�na, �e je�li emigracja jest szumowinami spo�ecze�stw europejskich, to mieszka�cy owych zau�k�w s� szumowinami emigracji. Ludzie ci pr�nuj� po cz�ci dla braku roboty, a po cz�ci z zami�owania. Tu te� nocami do�� cz�sto rozlegaj� si� rewolwerowe strza�y, wo�ania o pomoc, ochryp�e krzyki w�ciek�o�ci, pijackie �piewy irlandzkie lub wycia bij�cych si� z sob� na g�owy Murzyn�w. Dniem co chwila ca�e k�ka w��cz�g�w w obdartych kapeluszach, z fajkami w z�bach przypatruj� si� pi�ciowym walkom, zak�adaj�c si� przy tym od centa a� do pi�ciu za ka�de wybite oko. Dzieci bia�e i ma�e Murzynki o kr�conych czuprynach zamiast sp�dza� czas w szkole w��cz� si� po ulicach, klekoc�c kawa�kami �eber wo�owych lub szukaj�c w b�ocie resztek warzywa, pomara�cz i banan�w; wychud�e kobiety irlandzkie wyci�gaj� r�ce do lepiej ubranego przechodnia, je�li si� tam zab��ka.
W takiej gehennie ludzkiej odnajdujemy dawnych znajomych naszych: Wawrzona Toporka i c�rk� jego, Marysi�. Dziedzictwo, kt�rego si� spodziewali, by�o snem i jak sen pierzch�o, a rzeczywisto�� przedstawia si� nam oto w kszta�cie ciasnej izby, zakl�ni�tej w ziemi, o jednym oknie z powybijanymi szybami. Na �cianach izby czernieje plugawa ple�� i smugi wilgoci; przy �cianie stoi zardzewia�y i dziurawy piecyk �elazny i sto�ek o trzech nogach; w k�cie troch� s�omy j�czmiennej zast�puje ��ko.
To wszystko. Stary Wawrzon kl�cz�c przed piecykiem szuka, czy w wygas�ym popiele nie schowa� si� gdzie jaki kartofel i do tego szukania wraca co chwila nadaremnie ju�... drugi dzie�; Marysia za� siedzi na s�omie i otoczywszy r�koma kolana patrzy nieruchomie w pod�og�. Dziewczyna chora jest i wyn�dznia�a. Ta sama to niby Marysia, ale jej rumiane niegdy� policzki zapad�y g��boko, cera sta�a si� blada i chorobliwa, ca�a twarz jakby drobniejsza ni� dawniej, a oczy wielkie i zapatrzone. Zna� na jej twarzy wp�yw zgni�ego powietrza, zgryzot i n�dznego po�ywienia. �ywili si� tylko kartoflami, ale od dw�ch dni ju� i kartofli zabrak�o. Wcale teraz nie wiedz�, co robi� b�d� i czym �y� dalej. Trzeci miesi�c up�ywa, jak mieszkaj� na bruku i siedz� w tej jamie, wi�c pieni�dzy zabrak�o. Stary Wawrzon pr�bowa� o robot� pyta�, ale nie zrozumiano nawet, czego chce; chodzi� do portu d�wiga� pakunki i �adowa� w�giel na okr�ty, ale nie mia� taczek, a zreszt� Irlandczycy podbili mu zaraz oczy; chcia� si� z siekier� do budowy dok�w przyczepi�, podbito mu znowu oczy. Przy tym co to za robotnik, kt�ry nie pojmuje, co do niego m�wi�!? Gdzie wetkn�� r�ce, do czego chcia� si� wzi��, dok�d si� uda�, wy�miewano go, odpychano, potr�cano, bito; wi�c nic nie znalaz�, znik�d grosza nie m�g� zarobi� ani wyprosi�. W�osy zbiela�y mu ze zgryzoty, wyczerpa�a si� nadzieja, sko�czy�y si� pieni�dze, a zaczyna� si� g��d.
W kraju, mi�dzy swoimi, gdyby i straci� wszystko, gdyby zn�ka�a go choroba, gdyby dzieci wygna�y go z cha�upy, to... kosztur by mu tylko wzi�� do r�ki, stan�� pod krzy�em na rozdro�u albo przy drzwiach jakiego ko�cio�a i �piewa�: "Bo�e �askawy, przyjmij p�acz krwawy". Pan by przejed�a�, da�by dziesi�tk�; pani z powozu dziecko by wys�a�a z pieni�dzem w r�anej r�czce i z wielkimi wpatrzonymi w dziada oczyma; ch�op by p� bochenka chleba da�, baba szperk� i mo�na by �y�, cho�by jak ptak, kt�ry ani sieje, ani orze. Przy tym jakby tak pod krzy�em sta�, mia�by nad sob� jego ramiona, w g�rze niebo, a naoko�o pola i w onej ciszy wiejskiej Pan B�g us�ysza�by jego �piewanie. A tu w tym mie�cie hucza�o co� tak strasznie, jakby w jakiej� wielkiej maszynie, tak ka�dy rwa� si� naprz�d, tak patrza� tylko przed siebie, �e cudzej niedoli nikt nie dojrza�. Tu g�ow� zawr�t po prostu bra�, r�ce opada�y, oczy nie mog�y pomie�ci� wszystkiego, co w nie laz�o, a my�l jedna drugiej dogoni�. Tu wszystko by�o jakie� dziwne, obce, odtr�caj�ce i takie rozp�dzone, �e ka�dy, co si� nie umia� w tym wirze kr�ci�, musia� wylecie� z koliska i rozbi� si� si�� p�du jako gliniany garnek.
- Hej! co za r�nica! Oto w spokojnych Lipi�cach Wawrzon by� gospodarzem i �awnikiem, koloni� mia�, szacunek ludzki, pewn� �y�k� strawy ka�dego dnia, w niedziel� przed o�tarz ze �wiec� wychodzi�; a tu by� ostatni mi�dzy wszystkimi, by� jak pies przyb��da na cudzym podw�rku, nie�mia�y, dr��cy, skulony i zg�odnia�y. W pocz�tkowych dniach niedoli cz�sto wspomnienia m�wi�y: "Lepiej ci by�o w Lipi�cach". Sumienie krzycza�o: "Wawrzon, czemu� opu�ci� Lipi�ce?" Czemu? Bo go B�g opu�ci�. Ni�s�by ch�op sw�j krzy�, cierpia�by, gdyby przed nim by� gdzie� koniec onej drogi krzy�owej; wiedzia� jednak dobrze, �e ka�dy dzie� b�dzie coraz sro�szym dopustem i ka�dego ranka s�o�ce coraz wi�ksz� n�dz� jego i dziewczynin� o�wieci. Wi�c co? Ma-li ukr�ci� powr�z, zm�wi� pacierz i powiesi� si�? Ch�op nie mru�y oczu przed �mierci�, ale co si� stanie z dziewczyn�? Gdy o tym wszystkim my�la�, to czu�, �e go nie tylko B�g opu�ci�, ale i rozum opuszcza. Nie by�o �adnego �wiat�a w tej ciemno�ci, kt�r� przed sob� widzia�, a najwi�kszego b�lu nawet nazwa� nie umia�.
Tym najwi�kszym by�a t�sknota za Lipi�cami. Dr�czy�a go dniem i noc�, a dr�czy�a tym straszniej, �e nie wiedzia�, co to jest, czego mu trzeba, do czego si� dusza w nim ch�opska rwie i wije z m�ki: a jemu potrzeba by�o boru sosnowego, p�l i cha�up s�om� krytych, i pan�w, i ch�op�w, i ksi�y, i tego wszystkiego, nad czym si� szmat rodzinnego nieba zwiesza, a do czego jak serce przywrze, to si� nie oderwie, a oderwie si�, to si� krwawi. Ch�op czu�, �e go co� jak w ziemi� wgniata. Chwilami rad by by� si� porwa� za w�osy i g�ow� t�uc o mur albo rzuci� si� na ziemi�, albo wy� jak pies na �a�cuchu, albo wo�a� niby w ob��kaniu - kogo? - sam nie wiedzia�. Oto ju� gnie si� pod tym nieznanym brzemieniem, ju� opada, a tu miasto obce huczy i huczy; on j�czy i wzywa Jezusa, a tu krzy�a nigdzie nie ma, nikt nie odpowiada, tylko miasto huczy i huczy, a na tapczanie siedzi dziewczyna z oczyma wpatrzonymi w ziemi�, zg�odnia�a i cierpi cicho. Dziwna rzecz! Siedzieli z dziewczyn� ci�gle razem i cz�sto po ca�ych dniach jedno ani s�owem nie ozwa�o si� do drugiego. �yli jakby w urazie wielkiej. �le i ci�ko im by�o tak �y�, ale o czym�e mieli m�wi�? Ran j�trz�cych si� lepiej nie tyka�. Chyba o tym, �e nie ma ju� ani pieni�dzy w kieszeni, ani kartofli w piecu, ani rady w g�owie.
Pomocy te� nie doznali od nikogo. Polak�w �yje w Nowym Jorku bardzo wielu, ale zamo�niejszy nikt nie mieszka w okolicach Chattam-square. W drugim tygodniu po przybyc�u poznali wprawdzie dwie rodziny polskie, jedn� ze �l�ska, drug� spod samego Poznania, ale i one ju� od dawna g�odem mar�y. �l�zakom umar�o ju� dwoje dzieci, trzecie by�o chore, a jednak od dw�ch tygodni ju� sypia�o wraz z rodzicami pod arkad� mostu, wszyscy za� �ywili si� tylko tym, co na ulicach znale�li. P�niej te� wzi�to ich do szpitali i nie wiadomo, co si� z nimi sta�o. Drugiej rodzinie r�wnie� �le si� dzia�o, a nawet gorzej jeszcze, bo ojciec pi�. Marysia ratowa�a kobiet�, p�ki mog�a, ale teraz sama potrzebowa�a poratowania.
Mogli wprawdzie oboje z ojcem, uda� si� do ko�cio�a polskiego do Hoboken. Ksi�dz by przynajmniej da� innym o nich zna�, lecz albo� wiedzieli, czy jest jaki ko�ci� lub jaki polski ksi�dz, albo� mogli si� z kim rozm�wi�, kogo� zapyta�? W ten spos�b ka�dy wydany cent by� dla nich jakby stopniem po schodach prowadz�cych w otch�a� n�dzy.
Siedzieli w tej chwili, on przy piecyku, ona na s�omie. Up�yn�a jedna godzina i druga. W izbie robi�o si� coraz ciemniej, bo cho� to by�o w po�udnie, ale mg�a wstawa�a z wody jako zwyczajnie wiosenn� por�, mg�a ci�ka, przejmuj�ca. Mimo �e na dworze by�o ju� ciep�o, oboje dr�eli w izbie od ch�odu; wreszcie Wawrzon straci� nadziej�, �eby co znalaz�o si� w popiele.
- Mary�! - rzek� - nie mog� ju� wytrzyma� i ty nie wytrzymasz; p�jd� nad wod� drzewa na�apa�; napaliwa cho� w piecu, a mo�e znajd� co zje��.
Nie odrzek�a nic, wi�c poszed�. Nauczy� si� ju� chodzi� do portu i wy�awia� kawa�ki desek od pak i skrzy� okr�towych, kt�re woda na brzeg wyrzuca. Tak robi� wszyscy, kt�rzy nie maj� za co w�gla kupi�. Cz�sto go tam poszturchali przy tym po�owie, ale cz�sto nie; czasem trafia�o si� znale�� i co do zjedzenia, jakie resztki zepsutego warzywa, wyrzucanego ze statk�w, a przy tym, gdy ot, chodzi� tak we mgle i szuka�, czego nie zgubi�, to chwilami zapomnia� o swej niedoli i o tej t�sknocie, kt�ra go najbardziej ze wszystkiego trawi�a. Przyszed� wreszcie nad wod�, a �e to by�a pora "lunchu", wi�c nad brzegiem kr�ci�o si� tylko kilku ma�ych ch�opak�w, kt�rzy zacz�li wprawdzie zaraz krzycze� na niego, rzuca� czarnym b�otem i muszlami, ale nie mogli go obi�. Deszczu�ek r�nych ko�ysa�o si� sporo na wodzie: jedna fala je przynosi�a, druga odnosi�a na g��bi�. Wkr�tce na�apa� ich dosy�.
Chwia�y si� tak�e kupki jakiej� zielono�ci na fali; mo�e by�o w nich i co do zjedzenia, ale jako l�ejsze, nie przyp�ywa�y do brzegu, wi�c ich nie m�g� dosta�. Ch�opaki rzucali na nie sznury i w ten spos�b przyci�gali je do siebie; on, �e sznura nie mia�, wi�c tylko patrza� chciwie, czeka�, a� ch�opcy odejd� i przeszukiwa� resztki jeszcze raz, zjadaj�c, co mu si� zdatne do zjedzenia wyda�o. O tym, �e dziewczyna tak�e nie jad�a, nie my�la�.
Ale los mia� mu si� u�miechn��. Wracaj�c do domu spotka� wielki w�z z kartoflami, kt�ry w drodze do portu ugrz�z� w wyboju i nie m�g� si� ruszy�. Wawrzon schwyci� zaraz za szprychy i zacz�� z wo�nic� pcha� ko�a. Ci�ko by�o, a� go w krzy�ach zabola�o, ale wreszcie konie szarpn�y, w�z wyskoczy�, a �e by� czubiasto �adowny, wysypa�o si� z niego sporo kartofli i wpad�o w b�oto. Wo�nica ani my�la� ich zbiera�, podzi�kowa� Wawrzonowi za pomoc, krzykn�� "get up!" na konie i pojecha�.
Wawrzon rzuci� si� natychmiast na kartofle, pozbiera� je �apczywie dr��cymi r�koma, schowa� w zanadrzu i zaraz lepsza otucha wst�pi�a mu w serce. W g�odzie znaleziony kawa�ek chleba znalezionym szcz�ciem si� wydaje; wi�c ch�op wracaj�c do domu mrucza� cicho:
- A no, Bogu najwy�szemu niech b�d� dzi�ki, �e wejrza� na niedol� nasz�. Drzewo jest, dziewczyna ogie� rozpali; gajdok�w je tyla, �e na dwa razy wstrzyma. Pan B�g je mi�osierny. W izbie zaraz zrobi si� ra�niej. Dziewczyna te� p�tora dnia nie jad�a, to si� uraduje. Pan B�g je mi�osierny!
Tak rozprawiaj�c, d�wiga� jedn� r�k� deski, drug� bada� co chwila, czy kartofle nie wypadaj� mu z zanadrza. Skarb ni�s� wielki, wi�c podnosi� oczy z wdzi�czno�ci� ku niebu i znowu mrucza�:
- My�la�em se: ukradn� - a tu bez kradzenia z wozu spad�o. Nie jedli�wa, to b�dziewa jedli. Pan B�g je mi�osierny! Mary�ka zaraz ze s�omy wstanie, jak si� dowie, �e mam gajdoki.
Tymczasem Marysia od czasu jego wyj�cia nie rusza�a si� ze s�omy. Bywa�o, �e jak Wawrzon przynosi� rano drzewa, to napali�a w piecyku, przynios�a wody, zjad�a, co by�o, a potem ca�ymi godzinami wpatrywa�a si� w ogie�. Szuka�a i ona w swoim czasie roboty. Naj�to j� nawet do jednego boardinghousu do pomywania garnk�w i zamiatania, ale �e si� nie mogli z ni� rozm�wi�, �e �le spe�nia�a polecenia nie rozumiej�c ich, wi�c j� wyp�dzili we dwa dni. Potem niczego ju� nie szuka�a i nic nie znalaz�a. Po ca�ych dniach siadywa�a w domu boj�c si� wyj�� na ulic�, bo tam j� zaczepiali Irlandczycy i pijani majtkowie. Przez to pr�nowanie by�a jeszcze nieszcz�liwsza. T�sknota zgryz�a j� jak rdza �elazo. By�a nawet nieszcz�liwsza od Wawrzona, gdy� do g�odu, do tych wszystkich utrapie�, jakie znosi�a, do tego przekonania, �e nie ma dla nich rady ani ratunku, ani jutra, do strasznej t�sknoty za Lipi�cami dorzuca�a jeszcze ci�aru my�l o Ja�ku koniusze. �lubowa� on jej wprawdzie i m�wi�: "Gdzie ty si� obr�cisz i ja si� obr�c�", ale ona jecha�a wtedy dziedziczk� i pani� by�, a teraz jak�e zmieni�o si� wszystko!
On by� parobkiem dworskim, mia� i swoj� koloni� po ojcach, a ona sta�a si� tak� biedn�, tak� g�odn� jak mysz w lipinieckim ko�ciele. Czy przyjedzie? a cho�by i przyjecha�, to przygarnieli j� do piersi? powieli: "Chudz�tko moje serdeczne?" Czy te�: "Id� precz, dziadowa c�rko!" Jakie� to teraz jej wiano, �achmany. Psy by na ni� i w Lipi�cach szczeka�y, a jednak tak tam co� ci�gnie, �e ot! dusza rada by wylecie� z niej i lecie� jask�k� chybk� nad wodami i cho�by umrze�, byle tam. Tam on, Ja�ko, pami�tny czy niepami�tny, ale umi�owany bardzo; tylko przy nim by�by spok�j i rado��, i wesele, ze wszystkich ludzi przy nim jednym w �wiecie.
Gdy ogie� w piecyku by� i g��d nie tak, jak dzi� dokucza�, to p�omienie sycz�c, strzelaj�c iskrami, podskakuj�c, migoc�c m�wi�y dziewczynie o Lipi�cach i przypomina�y, jako dawniej z innymi dziewczynami siadywa�a w czworakach przy k�dzieli. Ja�ko wygl�daj�c z alkierza wo�a�: "Mary�! p�jdziewa do ksi�dza, bo� mi mi�a!" Ona mu za� odpowiada�a: "Cichaj, zbere�niku!" I tak jej by�o dobrze, tak weso�o w duszy, jak i w�wczas, gdy on j� do ta�ca z k�ta na �rodek izby przemoc� ci�gn��, a ona zas�oniwszy oczy r�koma szepta�a: "Id��e precz, bo si� wstydam!" Gdy jej to czasem przypomina�y p�omienie, to �zy zalewa�y jej twarz; ale teraz jak ognia w piecyku, tak i �ez w oczach nie by�o, bo ile �ez mia�a, tyle wyp�aka�a. Czasem jej si� te� zda�o, �e sp�ywaj� do piersi i tam j� dusz�. Czu�a zm�czenie wielkie i wyczerpanie, brak�o jej si�y nawet do rozmy�la�; ale zreszt� cierpia�a pokornie patrz�c tylko przed siebie wielkimi oczyma, jak ptak, kt�rego m�cz�. W ten spos�b spogl�da�a i teraz siedz�c na s�omie. Tymczasem ruszy� kto� drzwiami od izby. Marysia w mniemaniu, �e to ojciec, nie podnios�a g�owy, dopiero obcy g�os ozwa� si�:
- Look here!
By� to w�a�ciciel rudery, w kt�rej mieszkali, stary mulat o twarzy pos�pnej, brudny, obdarty z policzkami wypchanymi tytuniem.
Ujrzawszy go dziewczyna zl�k�a si� bardzo. Powinni byli zap�aci� dolara na nast�pny tydzie�, a nie mieli ju� ani centa. Mog�a tylko pokor� nadrobi�, wi�c zbli�ywszy si� ku niemu podj�a go cicho pod nogi i poca�owa�a w r�k�.
- Przychodz� po dolara! - rzek�.
Zrozumia�a wyraz "dolar" i potrz�saj�c g�ow�, mieszaj�c wyrazy, a zarazem patrz�c b�agalnie, stara�a si� da� do zrozumienia, �e ju� wydali wszystko, �e drugi dzie� nic nie jedz�, �e s� g�odni i �eby zmi�owa� si� nad nimi.
- B�g wielmo�nemu panu zap�aci - doda�a po polsku, nie wiedz�c ju�, co m�wi� i robi�.
Wielmo�ny pan nie zrozumia� wprawdzie, �e jest wielmo�nym, ale domy�li� si�, �e dolara nie dostanie; domy�li� si� nawet tak dobrze, �e pozbierawszy jedn� r�k� w�ze�ki z ich rzeczami, drug� wzi�� dziewczyn� za rami�, popchn�� lekko w g�r� na schody, wyprowadzi� na ulic� i rzuciwszy jej pod nogi rzeczy, potem z r�wn� flegm� uchyli� drzwi przyleg�ego szynku i zawo�a�:
- Hej, Paddy, jest izba dla ciebie.
- All right! - odpowiedzia� jaki� g�os ze �rodka - przyjd� na noc.
Mulat znikn�� nast�pnie w ciemnej sieni, a dziewczyna zosta�a sama na ulicy. U�o�y�a w�ze�ki we framudze domu, by si� nie wala�y w b�ocie i stan�wszy przy nich czeka�a pokorna jak zawsze i cicha.
Pijani Irlandczycy, kt�rzy przechodzili ulic�, nie zaczepiali jej tym razem. W izbie by�o ciemno, ale na ulicy widno bardzo i przy tym �wietle twarz dziewczyny wydawa�a si� wyn�dznia�a, jakby po wielkiej jakiej chorobie. Tylko jasne lniane w�osy pozosta�y jak dawniej, wargi za to mia�a zsinia�e, oczy wpad�e i podkute, ko�ci wystawa�y jej z policzk�w. Wygl�da�a jak kwiat, kt�ry wi�dnie, albo jak dziewczyna, kt�ra ma umrze�.
Przechodz�cy spogl�dali na ni� z pewnym rodzajem politowania. Stara Murzynka zapyta�a j� o co�, ale nie otrzymawszy odpowiedzi posz�a dalej ura�ona.
Tymczasem Wawrzon zd��a� do domu z tym dobrym uczuciem, jakie w bardzo biednych ludziach budzi jawny dow�d mi�osierdzia Bo�ego. Mia� oto kartofle; my�la�, jak b�d� jedli, jak jutro zn�w b�dzie chodzi� ko�o woz�w, a o pojutrze nie my�la� w tej chwili, bo by� zbyt g�odny. Ujrzawszy z daleka dziewczyn� stoj�c� na bruku przed domem, zdziwi� si� mocno i przy�pieszy� jeszcze kroku.
- A ty tu czego stoisz?
- Gospodarz wygna� nas, tatulu!
- Wygna� ! ?
Drzewo ch�opu wypad�o z r�k. Tego ju� by�o nadto. Wygna� ich w tej chwili, gdy by�o drzewo i kartofle! Co teraz zrobi�, gdzie je upiek�, czym si� po�ywi�, dok�d p�jd�? Za drzewem grzmotn�� Wawrzon i czapk� w b�oto.
- Jezu! Jezu! - okr�ci� si� naoko�o, otworzy� usta, spojrza� b��dnie na dziewczyn� i powt�rzy� jeszcze raz:
- Wygna�?...
Potem niby chcia� gdzie� i��, ale zawr�ci� zaraz, a g�os jego sta� si� g�uchy, chrapliwy i gro�ny, gdy rzek� znowu:
- Czemu� go nie prosi�a, ciemi�go?
Ona westchn�a:
- Prosi�am.
- Pod nogi go podj�a�?
- Podj�am.
Wawrzon znowu okr�ci� si� na miejscu jak robak kt�rego, kto� przek�uje. Zrobi�o mu si� w oczach ciemno zupe�nie.
- Bogdaje� zmarnia�a! - krzykn��.
Dziewczyna spojrza�a na niego bole�nie.
- Tatulu! c�em ja winna?
- St�j no tu, ani si� rusz. P�jd� ja go prosi�, �eby cho� gajdoki da� upiec.
Poszed�. Po chwili w sieni da� si� s�ysze� ha�as, tupotanie n�g, podniesione g�osy, a potem na ulic� wylecia� Wawrzon, pchni�ty widocznie siln� r�k�.
Chwilk� sta�, potem rzek� do dziewczyny kr�tko:
- P�jd�!
Schyli�a si� po w�ze�ki, by je zabra�. By�y do�� ci�kie jak na jej wyczerpane si�y, ale on jej nie pom�g� jakby, zapomina�, jakby nie wiedzia�, �e dziewczyna zaledwie je ud�wign�� mo�e.
Poszli... Dwie tak n�dzne postacie starca i dziewczyny zwraca�yby uwag� przechodni�w, gdyby ci przechodnie mniej byli przyzwyczajeni do widok�w n�dzy. Dok�d mogli i��? W jak� jeszcze ciemno��, w jak� jeszcze niedol�, w jak� jeszcze m�k�?
Oddech dziewczyny stawa� si� coraz trudniejszy, ci�szy; zachwia�a si� na nogach raz i drugi, wreszcie rzek�a z pro�b� w g�osie:
- Tatulu! we�ta szmaty, bo ju� nie mog�.
On jakby si� zbudzi� ze snu.
- To je rzu�.
- Dy� si� przydadz�.
- Nie przydadz� si�.
Nagle ujrzawszy, �e dziewczyna si� waha, krzykn�� z w�ciek�o�ci�:
- Rzu�, bo ci� zabij�!
Tym razem us�ucha�a przestraszona i poszli dalej. Ch�op kilka razy powt�rzy� jeszcze: "Kiej tak, to niech tak b�dzie!" - potem umilk�, ale co� niedobrego patrza�o mu z oczu. Przez coraz b�otnistsze uliczki zbli�ali si� ku kra�cowi portu, wydostali si� na wielkie pomosty oparte na palach; przeszli oko�o budynku z napisem: "Sailor's asilum", i zeszli nad sam� wod�. Budowano w tym miejscu nowy dok. Wysokie rusztowania do zapuszczania pal�w wysuwa�y si� daleko nad wod�, a mi�dzy deskami i belkami kr�cili si� ludzie zaj�ci przy budowie. Marysia doszed�szy do kupy belek siad�a na niej, bo nie mog�a i�� dalej, Wawrzon w milczeniu ko�o niej.
Godzina ju� by�a czwarta po po�udniu. Ca�y port wrza� �yciem i ruchem. Mg�a te� opad�a, a pogodne promienie s�o�ca obrzuca�y �wiat�em i mi�osiernym ciep�em dwoje n�dzarzy. Z wody sz�o tchnienie wiosny na l�d, rze�we pe�ne �ycia, weso�e. Naoko�o tyle by�o b��kitu i �wiat�a, �e a� oczy mru�y�y si� pod ich nadmiarem. To� morska w dali zlewa�a si� wdzi�cznie z niebem. W tych b��kitach bli�ej �rodka portu wida� by�o stercz�ce spokojnie maszty, kominy i chor�giewki faluj�ce lekko od powiewu. Na widnokr�gu okr�ty p�yn�ce do portu zdawa�y si� i�� jakby w g�r� lub jakby spod wody wysuwa�. Porozpinane i wyd�te ich �agle w kszta�cie chmurek, ca�e w promieniach, l�ni�y o�lepiaj�c� bia�o�ci� na lazurze wodnym. Inne statki odchodzi�y na ocean, pieni�c za sob� wod�. Sz�y w stron�, gdzie le�a�y Lipi�ce, wi�c dla nich dwojga utracone szcz�cie, wi�c dola lepsza, wi�c uspokojenie. My�la�a te� sobie dziewczyna, czym mogli tak bardzo zgrzeszy�, co przeciw Panu Bogu uczyni�, �e On, taki mi�o�ciw, od nich samych tylko odwr�ci� oblicze swoje i zapomnia� o nich w�r�d obcych ludzi, i rzuci� ich na ten brzeg daleki. To� w Jego r�ku by�o im wr�ci� szcz�cie. Tyle przecie statk�w odp�ywa w tamt� stron�, a odp�ywa bez nich. Zm�czona, biedna my�l Marysi jeszcze raz polecia�a w stron� Lipiniec i Ja�ka koniuchy. Czy tam my�li o niej, czy o niej pami�ta? Ona pami�ta, bo w szcz�ciu si� tylko zapomina, w niedoli zasi�, w osamotnieniu my�l tak obwija si� ko�o ukochanych jak chmiel ko�o topoli. Ale on? Mo�e pogardzi� dawnym ukochaniem i swaty ju� pos�a� do innej cha�upy. Przecie by mu nawet wstyd by�o my�le� o takiej n�dzarce, kt�ra pr�cz wianka, pr�cz rucianego, nic nie ma na �wiecie i po kt�r�, je�li kto przy�le swaty, to chyba �mier�.
Poniewa� by�a chora, wi�c g��d nie dokucza� jej bardzo, ale z m�ki i os�abienia sen j� ogarnia�, powieki zamyka�y si� na oczach, a wyblad�a twarz chyli�a si� na piersi. Chwilami budzi�a si� i otwiera�a oczy, potem przymyka�a je znowu. �ni�o si� jej, �e b��dz�c po jakich� rozpadlinach i przepa�ciach wpad�a, jak owa Kasia z ch�opskiej piosenki, w "Dunajec g��boki" i zaraz us�ysza�a wyra�nie jakby dalsze �piewanie:
Zaboczy� to Ja�ko na wysokiej g�rze,
Spu�ci� si� do Mary� po jedwabnym sznurze;
Ale sznur by� kr�tki, z �okie� go nie staje:
Marysia nieboga warkocza dodaje.
Tu nagle zbudzi�a si�, bo zda�o si� jej, �e warkocza ju� nie ma i �e leci w przepa��. Sen pierzchn��. Nie Ja�ko siedzia� przy niej, ale Wawrzon, i nie "Dunajec" by�o wida�, ale port nowojorski, warfy, rusztowania, maszty i kominy. Znowu jakie� okr�ty wyp�ywa�y na pe�ni� i z nich to w�a�nie dochodzi�o �piewanie. Cichy, ciep�y, pogodny wiecz�r wiosenny zaczyna� czerwienie� si� na wodzie i na niebie. To� sta�a si� zwierciadlana, ka�dy okr�t, ka�dy pal tak odbija�, jakby drugi by� pod spodem, i �licznie by�o naoko�o. Jaka� szcz�liwo�� i ukojenie wielkie rozlane by�y w powietrzu: zdawa�o si�, �e ca�y �wiat si� raduje, tylko ich dwoje by�o nieszcz�snych i zapomnianych; robotnicy zacz�li wraca� do dom�w, tylko ich dwoje nie mia�o domu.
Coraz wi�kszy g��d �elazn� r�k� zaczyna� szarpa� wn�trzno�ci Wawrzona. Ch�op siedzia� ponury i chmurny, ale co� jakby straszliwe postanowienie zacz�o si� malowa� na jego twarzy. Kto by na ni� spojrza�, ten by si� przestraszy�, bo twarz ta mia�a wyraz zwierz�cy i ptasi z g�odu, a zarazem tak rozpaczliwie spokojny, jakby u cz�owieka umar�ego. Przez ca�y czas nie odezwa� si� do dziewczyny ani s�owem, dopiero gdy nasta�a noc, gdy port opustosza� zupe�nie, rzek� dziwnym g�osem:
- P�jd�wa, Mary�!
- Dok�d p�jdziewa? - pyta�a sennie.
- Na owe pomosty nad wod�. Po�o�ywa si� na deskach i b�dziewa spali.
Poszli. W ciemno�ci zupe�nej musieli pe�za� bardzo ostro�nie, by nie wpa�� w wod�.
Ameryka�skie wi�zania z desek i belek tworzy�y liczne zakr�ty i jakby korytarzyk drewniany, na kt�rego ko�cu znajdowa�a si� platforma z desek, za ni� za� taran do zabijania pali. Na tej platformie, pokrytej daszkiem dla ochrony od deszczu, stawali ludzie ci�gn�cy sznury od tarana, ale teraz nie by�o tam nikogo.
Gdy doszli na sam jej kraniec, Wawrzon rzek�:
- Tu b�dziewa spali.
Marysia pad�a raczej, ni� po�o�y�a si�, na deski i mimo �e zaraz opad�y ich roje moskit�w, usn�a ci�ko.
Nagle w�r�d nocy g��bokiej obudzi� j� g�os Wawrzona:
- Mary�, wstawaj!
By�o co� takiego w tym wo�aniu, i� rozbudzi�a si� natychmiast.
- Co, tatulu?
W�r�d ciszy i ciemno�ci nocnej g�os starego ch�opa ozwa� si� g�ucho, strasznie, ale spokojnie:
- Dziewczyno! Ju� tobie g�odem d�u�ej nie mrze�. Nie p�jdziesz�e ty pod ludzkie progi o chleb prosi�, nie b�dziesz�e ty na dworze sypia�. Ludzie ci� opu�cili, B�g ci� opu�ci�, dola skapia�a, to niech ci� cho� �mier� przytuli. Woda g��boka jest, nie b�dziesz si� m�czy�a.
W ciemno�ci nie mog�a go dojrze�, cho� oczy jej szeroko rozwar�y si� z przera�enia.
- Utopi� ja ci�, niebogo, i sam si� utopi� - m�wi� dalej. - Nie ma poratowania dla nas, nie ma mi�osierdzia nad nami. Jutro nie b�dzie ci si� chcia�o je��, jutro ci b�dzie lepiej ni� dzi�...
Nie! Ona nie chcia�a umiera�. Ona mia�a osiemna�cie lat i to przywi�zanie do �ycia, t� boja�� �mierci, jak� daje m�odo��. Ca�a w niej dusza wzdrygn�a si� do g��bin na my�l, �e jutro b�dzie topielcem, �e p�jdzie w jak�� ciemno��, �e b�dzie le�a�a w wodzie, w�r�d ryb i gad�w, na dnie szlamistym. Za nic w �wiecie! Nieopisany wstr�t i strach ogarn�y j� w tej chwili, a rodzony ojciec m�wi�cy tak w ciemno�ci wyda� si� jej jakim� z�ym duchem.
Przez ten czas obie jego r�ce spoczywa�y na jej wychud�ych ramionach, a g�os m�wi� ci�gle z tym strasznym spokojem:
- Cho�by� krzycza�a, nikt ci� nie us�yszy. Pchn� ci� tylko i wszystko dw�ch pacierzy nie potrwa.
- Nie chc�, tatulu, nie chc�! - wo�a�a Marysia. - Czy wy si� Boga nie boicie? Tatulu serdeczny, z�oty, zlitujta si� nade mn�! Co ja wam uczyni�a? Dy� ja nie narzeka�a na moj� niedol�, dy� ja z wami cierpia�a g��d i zimno... Tatulu!
Oddech jego sta� si� szybki, r�ce zacisn�y si� jak kleszcze... Ona wyprasza�a si� �mierci coraz rozpaczliwiej.
- Zlitujta si�! Mi�osierdzia! mi�osierdzia! Ja� dziecko wasze, jam biedna, chora; mnie i tak nied�ugo na �wiecie. Mnie �al! Ja si� boj�!
Tak j�cz�c czepia�a si� jego sukmany i usta przyciska�a b�agalnie do tych r�k, kt�re j� spycha�y w przepa��. Ale jego to wszystko zdawa�o si� tylko podnieca�. Spok�j jego przeszed� w ob��d: zacz�� rz�zi� i chrapa�. Chwilami nastawa�a mi�dzy nimi cisza i kto by sta� nad brzegiem, s�ysza�by tylko g�o�ne oddechy i szamotanie si�, i trzask desek. Noc by�a g��boka, ciemna, a pomoc nie mog�a znik�d nadej��, bo to by� sam koniec portu, na kt�rym w dzie� nawet pr�cz robotnik�w nie bywa�o nikogo.
- Zmi�owania! zmi�owania! - wo�a�a przera�liwie Marysia.
W tej chwili jedn� r�k� poci�gn�� j� gwa�townie na sam brzeg rusztowania, drug� pocz�� bi� w g�ow�, by przyt�umi� jej krzyki. Ale i tak te krzyki nie budzi�y �adnego echa: pies tylko jaki� wy� w dali.
Dziewczyna uczu�a, �e s�abnie. Na koniec nogi jej trafi�y na pr�ni�, r�ce tylko trzyma�y si� jeszcze ojca, ale mdla�y. Krzyk o ratunek stawa� si� coraz cichszy, r�ce wreszcie urwa�y szmat sukmany i Marysia uczu�a, �e leci w przepa��.
Jako� spad�a z platformy, po drodze jednak uczepi�a si� dyl�w i zawis�a nad wod�.
Ch�op pochyli� si� i straszno powiedzie�, pocz�� jej r�k� odczepia�.
T�um my�li, niby t�um zwichrzonego ptactwa, przelatywa� jej przez g�ow� na kszta�t obraz�w i b�yskawic: Lipi�ce, studnia �urawia, wyjazd, okr�t, burza, litania, n�dza nowojorska; na koniec - co to si� z ni� dzieje? Widzi jaki� okr�t ogromny z podniesionym przodem, na nim t�um ludzi, a z tego t�umu dwie r�ce wyci�gaj� si� do niej. Na Boga! To Ja�ko tam stoi, Ja�ko wyci�ga r�ce, a nad okr�tem i nad Ja�kiem Matka Boska u�miechni�ta w jasno�ci wielkiej. Ona na ten widok ludzi na brzegu rozpycha: "Panienko Naj�wi�tsza! Ja�ku! Ja�ku!" Chwila jeszcze... Ostatni raz wznosi oczy ku ojcu: "Tatulu! tam Matka Boska! tam Matka Boska!"
Chwila jeszcze, te� same r�ce, kt�re spychaj� j� w wod�, chwytaj� teraz jej mdlej�ce d�onie i z jak�� si�� nadludzk� ci�gn� j� w g�r�. Ju� znowu czuje pod nog� deski rusztowania, znowu otaczaj� j� ramiona, ale ramiona ojca, nie kata, i g�owa pada na pier� ojcowsk�.
Ockn�wszy si� z omdlenia spostrzeg�a, �e le�y spokojnie przy ojcu, ale cho� by�o ciemno, dojrza�a, �e le�y krzy�em i �e szlochanie g�uche, �a�osne wstrz�sa i rozrywa mu pier�.
- Mary� - ozwa� si� wreszcie przerywanym przez �kanie g�osem odpu�� mi, dziecko...
Dziewczyna poszuka�a po ciemku jego r�k i przytuliwszy do nich swoje biedne usta wyszepta�a:
- Tatulu! Niech wam tak Pan Jezus odpu�ci, jako ja odpuszczam...
Z bladej jasno�ci, kt�ra od niejakiego czasu �wita�a na horyzoncie, wynurzy� si� ksi�yc wielki, pogodny, pe�ny i znowu sta�o si� co� dziwnego. Oto Marysia ujrza�a, jak od ksi�yca odrywaj� si� ca�e roje ma�ych anio�k�w, jakby pszcz�ek z�otych, i sp�ywaj� po promieniach, a� do niej, szeleszcz�c skrzyde�kami, kr�c�c si�, wij�c i �piewaj�c dziecinnymi g�osami:
- Dziewczyno um�czona, spok�j tobie! Ptaszyno licha, spok�j tobie! Kwiatku polny, cierpliwy i cichy, spok�j tobie!
Tak �piewaj�c, potrz�sa�y nad ni� kielichy lilij bia�ych i ma�e srebrne dzwoneczki, kt�re dzwoni�y:
- Sen tobie, dziewczyno, sen tobie! Sen! sen! sen!
I zrobi�o si� jej tak dobrze, jasno, spokojnie, �e usn�a naprawd�.
Noc mija�a i j�a bledn��. Dnia�o. �witanie pobieli�o wod�. Maszty i kominy zacz�y si� wychyla� z cienia i jakoby przybli�a�; Wawrzon kl�cza� ju� schylony nad Marysi�.
My�la�, �e umar�a. Wysmuk�a jej posta� le�a�a bez ruchu; oczy mia�a zamkni�te, twarz blad� jak p��tno z sinawym cieniem, spokojn� i zmartwia��. Na pr�no stary wstrz�sa� j� za rami�; ani drgn�a, ani nie otworzy�a oczu. Wawrzonowi zdawa�o si�, �e i on chyba umiera, ale przy�o�ywszy jej r�k� do ust poczu�, �e oddycha. Serce w niej bi�o, cho� s�abo; zrozumia� jednak, �e mo�e umrze� lada chwila. Je�li z tumanu porannego wynurzy si� dzie� pogodny, je�li s�o�ce ogrzeje j�, to si� obudzi; inaczej nie.
Mewy zacz�y kr��y� nad ni�, jakby o ni� stroskane; niekt�re siada�y na pobliskich s�upach. Mg�a ranna rozst�powa�a si� z wolna pod tchnieniem zachodniego wiatru; powiew ten by� wiosenny, ciep�y, pe�en s�odyczy.
Potem wzesz�o s�o�ce. Promienie jego pad�y naprz�d na szczyt rusztowania, potem schodz�c coraz ni�ej rzuci�y swoje z�ote �wiat�o na martw� twarz Marysi. Zdawa�y si� j� ca�owa�, pie�ci� i jakby utula�. W tych blaskach i w wianku jasnych w�os�w, porozwi�zywanych od nocnej walki i wilgoci, by�a to twarz po prostu anielska: bo te� Marysia by�a ju� prawie anio�em przez swoj� m�k� i niedol�.
�liczny, r�any dzie� wstawa� z wody, s�o�ce grza�o coraz silniej, wiatr chucha� lito�nie na dziewczyn�; mewy kr�c�c si� wiankiem krzycza�y, jakby j� chcia�y rozbudzi�. Wawrzon zdj�wszy z siebie sukman� przykry� ni� jej nogi i nadzieja zacz�a mu wst�powa� w serce.
Jako� sino�� ust�powa�a z wolna z jej twarzy, policzki por�owia�y lekko, u�miechn�a si� raz i drugi, na koniec otworzy�a powieki.
W�wczas ten stary ch�op kl�kn�� na pomo�cie, podni�s� oczy do nieba i �zy dwoma strumieniami pop�yn�y mu po pomarszczonych policzkach.
Uczu� raz na zawsze, �e to dziecko - to teraz �renica oczu jego i dusza jego duszy, i jakby �wi�to�� nad wszystko ukochana.
Ona nie tylko si� rozbudzi�a, ale rozbudzi�a zdrowsza i rze�wiejsza ni� wczoraj. Czyste powietrze portu zdrowsze dla niej by�o od zatrutej atmosfery izby. Wraca�a naprawd� do �ycia, bo siad�szy na deskach, zawo�a�a zaraz:
- Tatulu! Je�� mi si� chce bardzo.
- P�jd�, c�ruchno, nad wod�, mo�e si� tam co znajdzie - rzek� stary.
Wsta�a bez wielkiego wysilenia i poszli. Ale widocznie jaki� to dzie� mia� by� wyj�tkowy w dniach ich niedoli, bo ledwo uszli kilka krok�w, ujrzeli tu� ko�o siebie na rusztowaniu wsuni�t� mi�dzy dwie belki chustk�, a w niej zawini�ty chleb, gotowan� kukurydz� i solone mi�so. T�umaczy�o si� to po prostu tym, �e kt�ry� z robotnik�w, pracuj�cy przy warfie, schowa� sobie wczoraj na dzi� cz�� swego �niadania. Robotnicy tamtejsi maj� ten zwyczaj; ale Wawrzon z Marysi� tlumaczyli to sobie jeszcze pro�ciej. Kto po�o�y� t� �ywno��? W ich mniemaniu Ten, co o ka�dym kwiatku, ptaku, koniku polnym i mr�wce pami�ta.
B�g!
Zm�wili pacierz, zjedli, cho� niewiele tego by�o, i poszli nad wod�, a� do g��wnych dok�w. Wst�pi�y w nich nowe si�y. Doszed�szy do budynku celniczego, skr�cili pod g�r� na Water-street ku Broadway. Z odpoczynkami zesz�o im na tym par� godzin, bo droga by�a daleka. Chwilami siadali na deskach lub na pr�nych pakach okr�towych. Szli sami nie wiedz�c dlaczego, ale co� si� tak Marysi widzia�o, �eby koniecznie i�� do miasta. Po drodze spotykali mn�stwo �adownych woz�w ci�gn�cych do portu. Na Water-street ruch ju� panowa� niema�y. Z otwieraj�cych si� bram wychodzili ludzie i szli po�piesznie do codziennych zatrudnie�. W jednej takiej bramie ukaza� si� wysoki, siwy i w�saty jegomo�� z m�odym ch�opakiem. Wyszed�szy spojrza� na nich i na ich ubranie, ruszy� w�sami; zdziwienie odbi�o si� na jego twarzy, po czym zacz�� si� przypatrywa� jeszcze bystrzej i u�miecha� si�.
Twarz ludzka u�miechaj�ca si� do nich przyja�nie w Nowym Jorku to by� dziw, czary jakie�, na widok kt�rych zdumieli si� oboje.
Tymczasem siwy jegomo�� zbli�y� si� i spyta� najczystsz� polszczyzn�:
- A wy�cie sk�d, ludzie?
Jakby piorun w nich uderzy�. Ch�op zamiast odpowiedzie� zblad� jak �ciana i zachwia� si� na nogach nie wierz�c ani swoim uszom, ani swoim oczom. Marysia, och�on�wszy pierwsza, przypad�a zaraz do n�g starego pana, obj�a je r�koma i pocz�a wo�a�:
- Spod Poznania, ja�nie dziedzicu! Spod Poznania.
- Co wy tu robicie?
- W n�dzy, w g�odzie i w niedoli srogiej �yjewa, drogi panie!
Tu Marysi g�osu zabrak�o, a Wawrzon rzuci� si� plackiem do n�g jegomo�ci, potem pocz�� ca�owa� po�� jego surduta i trzymaj�c j� my�la�, �e chyba za kawa� nieba z�apa�.
To� to pan... i sw�j pan. On z g�odu umrze� nie da, on poratuje, on zmarnie� nie da.
M�ody ch�opiec, kt�ry by� z siwym panem, wytrzeszcza� oczy, ludzie pocz�li si� gromadzi�, otwiera� usta i patrze�, jak cz�owiek przed cz�owiekiem kl�czy i po nogach go ca�uje.
W Ameryce to niebywa�a rzecz! Ale stary pan pocz�� si� na gapi�w gniewa�.
- To nie wasz business - m�wi� do nich po angielsku - id�cie do swego businessu!
Po czym do Wawrzona i Marysi:
- Nie b�dziemy na ulicy stali: chod�cie za mn�.
Wprowadzi� ich do najbli�szego bar-roomu; tam wszed�szy do osobnego pokoju zamkn�� si� z nimi i z ch�opakiem. Oni znowu zacz�li mu do n�g pada�, od czego broni� si� i mrucza� gniewliwie:
- Sko�czcie ten business! My przecie z jednych stron, my dzieci jednej... matki...
Tu widocznie dym z cygara, kt�re pali�, zacz�� gry�� go w oczy, bo przetar� je ku�akami i spyta�:
- G�odni�cie?
- Bez dwa dni nice�my nie jedli, jeno co dzi� znale�li�wa nad wod�.
- Wiliam! - rzek� do ch�opca - ka� im da� je��.
Nast�pnie pyta� dalej:
- Gdzie mieszkacie?
- Nigdzie, ja�nie panie.
- Gdzie�cie spali?
- Nad wod�.
- Wygnali was z mieszkania?
- Wygnali.
- Nie macie rzeczy pr�cz tych, co na sobie?
- Nie mamy.
- Nie macie pieni�dzy?
- Nie mamy.
- Co b�dziecie robili?
- Nie wiemy.
Stary pan, pytaj�c szybko i jakby gniewliwie, zwr�ci� si� nagle do Marysi:
- Ile masz lat, dziewczyno?
- Osiemna�cie sko�cz� na Matk� Bosk� Zieln�.
- Nacierpia�a� si�, co?
Nie odpowiedzia�a nic, tylko schyli�a mu si� pokornie do n�g.
Starego pana dym znowu zacz�� widocznie gry�� w oczy.
W tej samej chwili przynie�li piwo i ciep�e mi�so. Stary pan kaza� im si� zaraz wzi�� do jedzenia, a gdy odrzekli, �e nie �miej� tego przy nim zrobi�, powiedzia� im, �e s� g�upi. Ale mimo tego jego gniewliwo�ci wydawa� im si� anio�em z nieba.
Gdy jedli, radowa�o go to widocznie bardzo. Potem kaza� sobie opowiada�, jak si� tu dostali i przez co przeszli. Wi�c Wawrzon opowiedzia� mu wszystko i nie zatai� nic, jako ksi�dzu na spowiedzi. On gniewa� si�, wymy�la� mu, a gdy dosz�o do tego, jak Wawrzon chcia� topi� Marysi�, krzykn��:
- Ja bym ci� ze sk�ry odar�!
Potem do Marysi:
- P�jd� tu, dziewczyno!
Gdy si� zbli�y�a, wzi�� w obie r�ce jej g�ow� i poca�owa� j� w czo�o.
Potem my�la� przez chwil� i rzek�:
- Bied� przeszli�cie. Ale to jest dobry kraj, tylko trzeba sobie umie� radzi�.
Wawrzon wytrzeszczy� na niego oczy: ten zacny i m�dry pan nazywa� Ameryk� dobrym krajem.
- Tak jest, ciemi�go - rzek� spostrzeg�szy zadziwienie Wawrzona - dobry kraj! Gdym tu przyby�, nie mia�em nic, a teraz mam kawa�ek chleba. Ale wam, ch�opom, pilnowa� roli, nie po �wiecie si� w��czy�. Jak wy wyjedziecie, kt� tam zostanie? Wy�cie tu na nic, a przyjecha� tu �atwo, wr�ci� trudno.
Milcza� czas jaki�, potem doda�, jakby do siebie:
- Czterdzie�ci kilka lat tu siedz�, to si� i o kraju zapomnia�o. Ale t�sknota czasem bierze, co? Wiliam tam musi jecha�, niech pozna, gdzie jego ojcowie �yli... To m�j syn - rzek� ukazuj�c na ch�opca. - Wiliam! przywieziesz mi z domu gar�� ziemi pod g�ow� do trumny.
- Yes, father! - odpowiedzia� po angielsku wyrostek.
- I na piersi, Wiliam! I na piersi!
- Yes, father!
Starego pana dym tak okropnie zacz�� gry�� w oczy, �e �renice zasz�y mu jakby szk�em.
Zaraz te� pocz�� si� gniewa�:
- Rozumie ch�ystek po polsku, ale woli m�wi� po angielsku. Tak tu musi by�. Co tu padnie, to dla dawnych prog�w stracone. Wiliam! id� powiedz siostrze, �e b�dziemy mieli go�ci na obiad i na noc.
Ch�opiec poskoczy� �ywo. Stary pan zamy�li� si� i milcza� d�ugo; potem zacz�� m�wi�, jakby do siebie:
- Cho�by ich wys�a� z powrotem, koszt wielki, a przy tym do czego wr�c�? Sprzedali, co mieli: p�jd� na dziady. W s�u�bie z dziewczyn� B�g wie, co by si� sta�o. Kiedy tu jeste�cie, trzeba jeszcze pracy popr�bowa�. Wys�a� ich do jakiej osady, dziewczyna p�jdzie za m�� na poczekaniu. Dorobi� si� we dwoje; zechc� wr�ci�, to i starego zabior�.
Nast�pnie rzek� wprost ju� do Wawrzona:
- S�ysza�e� ty o tutejszych naszych osadach?
- Nie s�ysza�em, wielmo�ny panie.
- Ludzie! jak wy si� tu puszczacie? Na mi�y B�g! Nie macie� gin�� potem!? W Chicago jest takich jak ty ze dwadzie�cia tysi�cy, w Milwaukee tyle�, w Detroit sporo, w Bufallo sporo. Pracuj� po fabrykach, ale ch�opu najlepiej na rol�. Do Radomia wys�a� by was, do Illinois, hm! tam ju� o grunt trudno. Zak�adaj� jaki� nowy Pozna� w stepach w Nebrasce, ale to daleko. Kolej drogo kosztuje. Panna Maria w Teksasie tak�e daleko. Do Borowiny by�oby najlepiej, tym bardziej �e mog� da� wam bilety darmo, a co dam w r�k�, to schowacie na gospodarstwo.
Zamy�li� si� jeszcze g��biej
- S�uchaj, stary - rzek� nagle. - Zak�adaj� teraz now� osad�
Borowina w Arkansas. Jest to pi�kny kraj i ciep�y, a ziemia prawie pusta. Tam gruntu z lasem we�miesz 160 morg�w od rz�du darmo, a od kolei za ma�� op�at� - rozumiesz? Na gospodarstwo ci dam i bilety na kolej, bo mog�. Pojedziecie do miasta Little-Rock, potem trzeba b�dzie wozem. Tam znajdziecie i innych, kt�rzy z wami pojad�. Zreszt� dam wam listy. Chc� wam pom�c, bom wasz brat; ale twojej dziewczyny sto razy wi�cej �al mi ni� ciebie. Rozumiesz! Bogu dzi�kujcie, �e�cie mnie spotkali.
Tu g�os jego sta� si� zupe�nie mi�kki.
- S�uchaj, dziecko! - rzek� do Marysi - oto tu masz moj� kartk�: schowaj j� �wi�cie. Jak ci� kiedy bieda przyci�nie, jak zostaniesz samotna na �wiecie i bez opieki, to mnie poszukaj. Ty� biedne dziecko i dobre. Gdybym umar�, Wiliam si� tob� zajmie. Kartki nie zgub! Chod�cie teraz do mnie.
Po drodze kupi� im bielizny i ubrania, a wreszeie zaprowadzi� do siebie i ugo�ci�. By� to ca�y dom dobrych ludzi, bo i Wiliam, i jego siostra Jenny zaj�li si� obojgiem jakby krewnymi. Pan Wiliam obchodzi� si� nawet z Marysi� jakby z "lady" jak�, czego wstydzi�a si� okrutnie. Wieczorem do panny Jenny przysz�o kilka m�odych panienek z grzywkami na czo�ach, ubranych �licznie i dobrych. Te wzi�y mi�dzy siebie Marysi�, dziwi�y si�, �e taka blada, �e taka �adna, �e ma tak jasne w�osy, �e im si� do n�g ci�gle schyla i po r�kach je ca�uje, z czego si� �mia�y bardzo. Stary pan chodzi� mi�dzy m�odymi, potrz�sa� bia�� g�ow�, mrucza�, czasem si� gniewa�, m�wi� to po angielsku, to po polsku, rozmawia� z Marysi� i Wawrzonem o dalekich stronach rodzinnych: przypomina� sobie, rozpami�tywa� i od czasu do czasu widocznie dym z cygara gryz� go w oczy, bo je sobie cz�sto ukradkiem ociera�.
Gdy si� wszyscy rozeszli spa�, Marysia nie mog�a wstrzyma� �ez widz�c, �e panna Jenny w�asnymi r�koma przygotowuje jej po�ciel. Ach! jacy� to dobrzy ludzie byli, ale c� dziwnego! Przecie stary pan by� tak�e rodem spod Poznania.
Trzeciego dnia Wawrzon i dziewczyna jechali ju� do Little-Rock. Ch�op czu� sto dolar�w w kieszeni i o biedzie zupe�nie zapomnia�, a Marysia czu�a nad sob� widom� r�k� Bo�� i wierzy�a, �e ta r�ka nie da jej zgin��; �e jak j� z niedoli wyprowadzi�a, tak i Ja�ka do Ameryki sprowadzi i nad obojgiem czuwa� b�dzie, i do Lipiniec wr�ci� im pozwoli.
Tymczasem miasta i farmy wiejskie miga�y im przez okna wagonu. By�o to zupe�nie inaczej ni� w Nowym Jorku. By�y pola i b�r na daleko�ci, i domki, przy kt�rych ros�y drzewa; ru� zb� wszelkich zieleni�a si� wielkimi szmatami zupe�nie jak w Polsce. Na ten widok Wawrzonowi rozpiera�o tak co� piersi, �e mia� ochot� krzycze�: "Hej! wy bory i pola zielone!" Na ��kach pas�y si� trzody kr�w i owiec; po rubie�ach le�nych wida� by�o ludzi z siekierami. Poci�g lecia� dalej i dalej. Powoli okolica stawa�a si� coraz mniej ludna. Farmy znik�y, a kraj roztworzy� si� w szeroki pusty step. Wiatr na nim wia� fal� traw i migota� kwiatami. Miejscami wi�y si� na kszta�t z�ocistych wst�g drogi pokryte ��tym kwieciem, po kt�rych niegdy� przesz�y wozy. Wysokie burzany, dziewanny i szyszkowate osty kiwa�y g�owami jakby witaj�c w�drowc�w. Or�y ko�ysa�y si� na szerokich skrzyd�ach nad stepem, wpatruj�c si� pilnie w traw�. Poci�g rwa� naprz�d, jakby chcia� dolecie� tam, gdzie te stepowe przestrzenie gin� oczom i zlewaj� si� z niebem. Z okien wagon�w wida� by�o ca�e stadka zaj�cy i piesk�w ziemnych. Czasem rogata g�owa jelenia mign�a nad trawami. Nigdzie ani wie�yczki ko�cielnej, ani miasta, ani wsi, ani domu, stacje tylko; ale mi�dzy stacjami i w bok ani �ywego ducha. Wawrzon spogl�da� na to wszystko, kr�ci� g�ow� i nie m�g� zrozumie�, �e tyle "dobroci", jak nazywa� grunta, pustk� stoi.
Up�yn�� dzie� i noc. Rankiem wjechali w bory, w kt�rych drzewa by�y pookr�cane pn�cymi si� ro�linami, grubymi jak rami� ludzkie, co robi�o b�r tak g�sty, �e chyba w niego siekier� jak w �cian� bi�. Nieznane ptactwo �wiergota�o w tych zielonych g�szczach. Raz zda�o si� Wawrzynowi i Marysi, �e w�r�d skr�t�w i bisior�w ujrzeli jakich� je�d�c�w z pi�rami na g�owach i o twarzach tak czerwonych jak mied� polerowana. Widz�c te lasy, te puste stepy i puste bory, te wszystkie nieznane cuda i ludzi innych, Wawrzon nie m�g� wreszcie wytrzyma� i rzek�:
- Mary�!
- Co tatulu?
- Widzisz?
- Widz�.
- A dziwujesz si�?
- Dziwuj� si�.
Przejechali na koniec rzek� ze trzy razy szersz� od Warty, o kt�rej p�niej dowiedzieli si�, �e si� nazywa Missisipi, i g�uch� ju� noc� przybyli do Little-Rock.
St�d mieli si� wypyta� o drog� do Borowiny.
Porzucamy ich w tej chwili. Drugi okres ich tu�actwa za chlebem zosta� uko�czony. Trzeci mia� si� odgrywa� w lasach, w�r�d huku siekier i w ci�kim znoju osadniczego �ycia. Czy mniej w nim by�o �ez, cierpie� i niedoli - dowiemy si� nied�ugo.

III. �YCIE OSADNICZE

Czym by�a Borowina? Osad�, kt�ra mia�a powsta�. Ale widocznie nazw� obmy�lono z g�ry, wychodz�c z zasady, �e gdzie istnieje nazwa, tam musi istnie� i rzecz. Poprzednio gazety polskie, a nawet i angielskie, wychodz�ce w Nowym Jorku, Chicago, Bufallo, Detroit, Milwaukee, Manitovok, Denver, Calumet, s�owem wsz�dzie, gdzie mo�na us�ysze� mow� polsk�, g�osi�y urbi et orbi w og�lno�ci, a polskim osadnikom w szczeg�lno�ci, �e kto by z nich chcia� by� zdrowym, bogatym, szcz�liwym, je�� t�usto, �y� d�ugo, a po �mierci na pewno otrzyma� zbawienie, ten niech si� zapisuje na dzia�k� w raju ziemskim, czyli w Borowinie. Og�oszenia m�wi�y, �e Arkansas, w kt�rym ma stan�� Borowina, jest krajem pustym jeszcze, ale najzdrowszym w �wiecie. Wprawdzie miasteczko Memphis, le��ce na samej granicy, z tamtej strony Missisipi, jest siedliskiem ��tej febry, ale wed�ug og�osze� ani ��ta, ani �adna inna febra nie potrafi�aby przep�yn�� takiej rzeki jak Missisipi. Na og�lnym brzegu rzeki Arkansas nie ma jej dlatego jeszcze, �e s�siedzi, Indianie Choctaws, oskalpowaliby j� bez �adnej lito�ci. Febra dr�y na widok czerwonej sk�ry. Skutkiem takiego sk�adu rzeczy osadnicy w Borowinie mieszka� b�d� mi�dzy febr� od wschodu a czerwonosk�rymi od zachodu, w pasie zupe�nie neutralnym, zatem maj�cym przed sob� tak� przysz�o��, �e za lat tysi�c Borowina b�dzie niezawodnie liczy�a ze dwa miliony mieszka�c�w, a ziemia, kt�r� si� dzi� p�aci po 1 i p� dolara za akr, p�jdzie na place do sprzedania w cenie mniej wi�cej tysi�ca dolar�w za kwadratowy �okie�. Takim obietnicom i widokom trudno si� by�o oprze�. Tych, kt�rym by mniej podoba�o si� s�siedztwo Choctaw�w, og�oszenia zapewnia�y, �e ten waleczny szczep o�ywiony jest szczeg�lniejsz� sympati� w�a�nie dla Polak�w, �e wi�c nale�y przewidywa� stosunki jak najuprzejmiejsze. Zreszt� wiadomo, �e gdzie przez lasy i stepy przejdzie kolej �elazna i s�upy telegraficzne w kszta�cie krzy��w, tam owe krzy�e staj� si� wkr�tce znamionami stoj�cymi na mogilnikach indyjskich; �e za� ziemia pod Borowin� nabyta zosta�a od kolei �elaznej, znikni�cie wi�c Indian by�o tylko kwesti� czasu.
Ziemia zosta�a nabyta istotnie od kolei �elaznej, co zapewnia�o osadzie zwi�zek ze �wiatem, zbyt dla produkt�w i przysz�y rozw�j. Og�oszenia zapomnia�y wprawdzie doda�, �e kolej ta by�a dopiero projektowan� i �e w�a�nie sprzeda� sekcyj nadawanych kolejom przez rz�d w krajach pustych mia�a zapewni�, a raczej dope�ni� funduszu potrzebnego na budow�; zapomnienie to by�o jednak �atwe do wybaczenia przy businessie tak z�o�onym. Zreszt� poci�ga�o t� tylko r�nic� dla Borowiny, �e osada zamiast si� znajdowa� na linii drogi le�a�a w g�uchej pustyni, do kt�rej trzeba si� by�o dostawa� w�r�d wielkich trud�w wozami.
Z tych zapomnie� mog�y si� zrodzi� r�ne przykro�ci, przykro�ci jednak by�y tylko czasowe i mia�y usta� wraz z przeprowadzeniem kolei. Zreszt� wiadomo jest, �e og�osze� w tym kraju nie mo�na bra� dos�ownie, albowiem jak ka�da ro�lina przesadzona na ameryka�ski grunt wybuja niezawodnie, ale kosztem owoc�w, tak i reklama w ameryka�skich gazetach tak si� rozrasta, �e ziarnko prawdy trudno czasem z retorycznych plew wy�uska�. Od�o�ywszy jednak na bok wszystko, co w og�oszeniach o Borowinie nale�a�o uwa�a� za tak zwany humbug, mo�na jeszcze by�o mniema�, �e osada ta nie b�dzie wcale gorsza od tysi�ca innych, kt�rych powstawanie z nie mniejsz� przesad� g�oszono.
Warunki wydawa�y si� nawet z wielu wzgl�d�w pomy�lnymi, st�d mn�stwo os�b, a nawet rodzin polskich rozproszonych po ca�ych Stanach, od wielkich jezior a� po palmowe lasy Florydy, od Atlantyku a� po kalifornijskie wybrze�a, zapisa�o si� na osiedle�c�w w maj�cej powsta� osadzie. Mazurzy pruscy, �l�zacy, Pozna�czycy, Galicjanie, Litwini z Augustowskiego i Mazurzy spod Warszawy, kt�rzy pracowali po fabrykach w Chicago i Milwaukee i kt�rzy od dawna wzdychali do �ycia, jakie ch�op z ch�op�w powinien prowadzi�, chwycili pierwsz� sposobno��, by si� z dusznych, zakopconych dymem i sadz� miast wydosta�, a j�� si� p�uga i siekiery w przestronnych polach, borach i stepach Arkansasu. Ci, kt�rym by�o za gor�co w Pannie Marii w Teksas lub za zimno w Minnesocie, lub za wilgotno w Detroit, lub za g�odno w Radomiu w Illinois, po��czyli si� z pierwszymi i kilkuset ludzi, najwi�cej m�czyzn, ale wiele tak�e niewiast i dzieci wyruszy�o do Arkansas. Nazwa "Bloody-Arkansas", to jest "krwawy", nie odstrasza�a zbyt osadnik�w. Jakkolwiek, prawd� m�wi�c, kraj ten obfituje dotychczas w drapie�nych Indian, w tak zwanych outlaw�w, czyli rozb�jnik�w zbieg�ych spod prawa, w zdzicza�ych skwater�w, wycinaj�cych drzewo wbrew zakazom rz�dowym nad Red-River, i w r�nych innych awanturnik�w lub drapichrust�w urwanych spod szubienicy; jakkolwiek dot�d zachodnia cz�� tego Stanu s�ynn� jest z okrutnych zapas�w mi�dzy czerwonosk�rymi a bia�ymi my�liwcami na bawo�y i ze straszliwego prawa lynch, przecie mo�na da� sobie z tym wszystkim rad�. Mazur, gdy czuje s�kacza w �apie, a zw�aszcza jeszcze gdy ma po Mazurze z ka�dego boku i Mazura za sob�, nie bardzo komu ust�pi, a temu, co by mu nadto w drog� laz�, got�w krzykn��:
Dy�wa nie ciarachy! Nie targajta, bo �gniema, a� b�dzieta chrama�!
Sk�din�d wiadomo tak�e, �e Mazurzy lubi� si� trzyma� razem i osiada� w ten spos�b, by Maciek Ma�kowi m�g� w ka�dej chwili z k�onic� na pomoc po�pieszy�.
Punktem zbornym dla wi�kszo�ci by�o miasto Little-Rock, ale z Little-Rock do Claresville, najbli�szej osady ludzkiej, z kt�r� mia�a s�siadowa� Borowina, troch� dalej ni� z Warszawy do Krakowa, a co gorsza, trzeba by�o jecha� krajem pustym, przedziera� si� przez lasy i wezbrane wody.
Jako� kilku ludzi, kt�rzy nie chc�c czeka� na ca�� gromad�, pu�cili si� w pojedynk�, zgin�o bez wie�ci, ale g��wny tabor doszed� szcz�liwie i obozowa� oto teraz w�r�d lasu.
Prawd� powiedziawszy, przybywszy na miejsce osadnicy rozczarowali si� bardzo. Spodziewali si� zasta� na gruntach przeznaczonych na osad� pola i las, a znale�li tylko las, kt�ry dopiero trzeba by�o karczowa�. Czarne d�by, drzewa czerwone, bawe�niane (tak zwane cottonwood), jasne platany i pos�pne hikory, sta�y obok siebie jedn� mas�. Puszcza tu by�a nie na �miech, podszyta czaporalem z do�u, powik�ana w g�rze lianami, kt�re przeskakuj�c na kszta�t lin i sznur�w z drzewa na drzewo tworzy�y jakby zwieszaj�ce si� mosty, jakby zas�ony, jakby bisiory jakie kwieciem okryte, a tak g�ste, tak st�oczone i zbite, �e oko nie pobieg�o w dal, jako w naszych lasach: kto si� zapu�ci� g��biej, ten nieba nad sob� nie dojrza� i w mroku b��dzi� musia�, i zb��dzi� m�g�, i zaprzepa�ci� si� na zawsze. Jeden i drugi Mazur spogl�da� to na w�asne pi�cie, to na siekier�, to na owe d�by maj�ce po kilkana�cie �okci obwodu i niejednemu markotno si� zrobi�o. B�ogo mie� drzewo na cha�up� i na opa�, ale wyci�� las jednemu cz�owiekowi na 160 morgach, pniaki z ziemi wydrapa�, wykroty zr�wna� i dopiero ima� si� p�uga, to praca na ca�e lata.
Ale nie by�o nic innego do roboty, wi�c zaraz drugiego dnia po przybyciu taboru jaki taki prze�egna� si�, w r�ce splun��, chwyci� toporzysko, st�kn��, machn��, uderzy�, i od tej pory co dzie� by�o s�ycha� huk siekier w tym arkansaskim lesie, a czasem i pie�ni rozlegaj�ce si� echem:
Przyszed� Jasie�ko,
Przyszed� ze dworu:
"Mi�a Kasie�ko,
P�jd�wa do boru,
Do boru, do ciemnego."
Tabor sta� wedle strumienia na do�� obszernej polance, brzegiem kt�rej mia�y stan�� w kwadrat cha�upy, na �rodku za� z czasem ko�ci� i szko�a. Ale do tego by�o jeszcze daleko; tymczasem za� sta�y wozy, na kt�rych przyby�y rodziny osadnicze. Wozy te ustawiono w tr�jk�t, by w razie napadu mo�na w nich si� broni� jak w fortecy. Za wozami na pozosta�ej cz�ci polanki chodzi�y mu�y, konie, wo�y, krowy i owce, nad kt�rymi czuwa�a stra� z�o�ona z m�odych, zbrojnych parobk�w. Ludzie sypiali na wozach lub te� za ich obr�bem naoko�o ognisk.
W dzie� kobiety i dzieci zostawa�y w taborze, obecno�� za� m�czyzn mo�na by�o pozna� tylko po huku siekier, kt�rym rozbrzmiewa� ca�y las. Nocami wy�y w g�szczach dzikie zwierz�ta, mianowicie jaguary, arkansaskie wilki i kujoty. Straszne szare nied�wiedzie, kt�re blasku ognia mniej si� boj�, podchodzi�y czasem do�� blisko do woz�w, skutkiem czego cz�sto w�r�d ciemno�ci rozlega�y si� wystrza�y z karabin�w i wo�ania: "Bywaj bi� bestyj�!" Ludzie, kt�rzy przybyli z dzikich stron teksaskich, byli po najwi�kszej cz�ci wprawnymi my�liwcami i ci dostarczali z �atwo�ci� sobie i swym rodzinom zwierzyny, mianowicie antylop, jeleni i bawo��w; by�a to bowiem pora wiosennych w�dr�wek tych zwierz�t na p�noc. Reszta osadnik�w �ywi�a si� zapasami zakupionymi w Little-Rock lub Clarcsville, a sk�adaj�cymi si� z kukurydzowej m�ki i solonego mi�sa.
Pr�cz tego bito owce, kt�rych pewn� ilo�� zakupi�a ka�da rodzina.
Wieczorami, gdy wedle woz�w rozpalono wielki ogie�, m�odzie� po wieczerzy zamiast i�� spa� puszcza�a si� w taniec. Jaki� grajek przywi�z� z sob� skrzypce, na kt�rych wygrywa� obertasa od ucha, a gdy g�os skrzypiec gin�� nadto w�r�d le�nego szumu i pod otwartym niebem, inni pomagali grajkowi na spos�b ameryka�ski, brz�kaj�c w blaszane miski. �ycie uchodzi�o w pracy ci�kiej gwarnie, a przy tym bez�adnie. Najpierwsz� rzecz� by�o postawi� cha�upy; jako� wkr�tce na zielonym pod�cielisku polanki stan�y zr�by dom�w, ca�a za� jej powierzchnia pokry�a si� wi�rami, heblowinami, kawa�kami kory i tym podobnym �mieciem drzewnym. Czerwone drzewo, czyli tak zwane redwood, �atwo dawa�o si� obrabia�, ale cz�sto trzeba by�o po nie chodzi� daleko. Niekt�rzy pourz�dzali sobie tymczasowe namioty z p��cien pozdzieranych z woz�w. Inni, zw�aszcza nie�onaci, kt�rym mniej pilno by�o do dachu nad g�ow�, a wi�cej przykrzy� si� karczunek, zacz�li ora� w miejscach, gdzie puszcza nie by�a podszyta i gdzie d�by i hikory, tj. �elazne drzewa, by�y rzadsze. W�wczas to, jak b�r arkansaski borem, pierwszy raz rozleg�y si� w nim nawo�ywania:
- He�, kso, by�!
W og�le jednak taki nawa� roboty spada� na osadnik�w, �e nie wiadomo by�o, do czego r�k przy�o�y�: czy naprz�d stawia� domy, czy karczowa�, czy chodzi� za zwierzyn�. Zaraz z pocz�tku pokaza�o si�, �e pe�nomocnik kolonist�w kupi� ziemi� od kolei na wiar� i nigdy w niej poprzednio nie by�; inaczej bowiem nie by�by nabywa� g�uchej puszczy, zw�aszcza i� r�wnie �atwo by�o kupi� kawa�ki stepu cz�ciowo tylko lasem pokryte. Tak on, jak i pe�nomocnik kolei przybyli wprawdzie na miejsce, by dzia�ki rozmierzy� i wskaza� ka�demu, co do niego nale�y, ale zobaczywszy jak rzeczy stoj�, pokr�cili si� dwa dni, nast�pnie wyk��cili si� i wyjechawszy niby po narz�dzia miernicze do Clarcsville, nie pokazali si� ju� w osadzie.
Wkr�tce wysz�o na jaw, �e jedni osadnicy zap�acili wi�cej, inni mniej, a co gorzej, nikt nie wiedzia�, gdzie jego dzia�ka le�y, jak odmierzy� to, co na niego wypada. Osadnicy zostali bez �adnego przewodnictwa, bez �adnej w�adzy, kt�ra by mog�a sprawy ich porz�dkowa� i spory godzi�. Nie wiedziano dobrze, jak pracowa�. Niemcy wzi�liby si� zapewne ca�� gromad� do wyci�cia lasu i oczy�ciwszy ca�� przestrze�, postawiwszy wsp�lnymi si�ami domy, dopiero by zacz�li przy ka�dym domu odmierza� grunta. Ale ka�dy Mazur chcia� od razu swoim si� zaj��, sw�j dom stawia� i na swojej dzia�ce las ci��. Ka�dy przy tym chcia� bra� miejsca przy �rodkowej polance, gdzie puszcza by�a najrzadsza, a woda najbli�sza. St�d powsta�y spory, kt�re wzros�y zaraz, gdy pewnego dnia zjawi� si� jakby z nieba spad�y w�z niejakiego pana Gr�nma�skiego. Ten pan Gr�nma�ski w Cincinnati, np., gdzie mieszkaj� Niemcy, mo�e nazywa� si� kr�cej: Gr�nman, ale w Borowinie doda� sobie "ski" dlatego, �eby handel lepiej szed�. W�z jego mia� wysoki dach p��cienny, na kt�rym z ka�dego boku czernia� napis wielkimi literami: "Saloon", a pod spodem mniejszymi: "Brandy, whisky, d�in".
Jakim sposobem w�z ten przejecha� w ca�o�ci niebezpieezn� pustyni� mi�dzy Clarcsville a Borowin�, jakim sposobem nie rozbili go stepowi awanturnicy, dlaczego Indianie, kt�rzy wa��saj� si� ma�ymi oddzia�ami nieraz bardzo blisko od Clarcsville, nie zdj�li skalpu z g�owy pana Gr�nma�skiego, to by�a jego tajemnica, do�� �e przyby� i tego samego dnia zaraz zacz�� robi� doskona�e interesa. Ale te� tego samego dnia osadnicy pocz�li si� k��ci�. Do tysi�cznych spor�w o dzia�ki, o narz�dzia, o owce, o miejsca przy ogniskach, przyby�y nader b�ahe powody. Oto w osadnikach obudzi� si� jaki� za�ciankowoameryka�ski patriotyzm. Ci, co pochodzili ze stan�w p�nocnych, pocz�li wychwala� dawne swe siedziby kosztem osad i osadnik�w ze stron po�udniowych i odwrotnie. W�wczas to mo�na by�o us�ysze� ow� p�nocnoameryka�sk� polszczyzn�, cerowan� angielskimi ni�mi wsz�dzie, gdzie j� od��czenie od macierzystego kraju i przebywanie w�r�d obcych przedziurawi�o.
- Bo co wy ta chwalita swoje po�udniowe kontry - m�wi� parobczak spod Chicago. - U nas, w Illinois, gdzie spojrzysz, to je rajbrod, a co karem milk� ujedziesz, to city. P�jdziesz na ferm�, dom chcesz stawia�, to nie potrzebujesz lasu gry��, kupisz lumbe i basta, a u was co?
- U nas jeden kanion wi�cej wart ni� ca�e twoje bloki.
- A ty mnie goddam, czego tykasz? Tam by�em syr, to i tu b�d� syr, a ty co� za jeden?
- Cicho, bo z�api� szyngiels, albo ci �eb umocz� w kryku, kiedy si� sierdzisz. Co ci za business do mnie.
- Czego mnie faliszujesz? Kupi� ci� za bita!
.........................................................................................................
.........................................................................................................
W osadzie �le si� po prostu dzia�o, bo ta gromada przypomina�a gromad� owiec bez pastucha. Spory o dzia�ki stawa�y si� coraz gwa�towniejsze. Przychodzi�o do bitew, w kt�rych towarzysze z jednych miast lub osad ��czyli si� przeciwko pochodz�cym z innych. Do�wiadcze�si, starsi i m�drsi zyskiwali wprawdzie z wolna powag� i w�adz�, ale nie zawsze mogli je utrzyma�. W chwilach tylko niebezpiecze�stw wsp�lny instynkt obrony kaza� zapomina� o k��tniach. Raz gdy wieczorem gromadka w��cz�g�w indyjskich ukrad�a kilkana�cie owiec, ch�opi rzucili si� za nimi w pogo� hurmem i bez chwili namys�u. Owce odebrano, jednego czerwonosk�rego zbito tak, �e wkr�tce umar� i najlepsza zgoda panowa�a tego dnia, drugiego ranka znowu zacz�li si� bi� z sob� przy karczunku. Zgoda przychodzi�a tak�e, gdy wieczorami grajek poczyna� wygrywa� nie do ta�ca, ale rozmaite pie�ni, kt�re ka�dy s�ysza� dawno, jeszcze pod s�omianymi strzechami. Rozmowy wtedy cich�y. Ch�opi otaczali grajka wielkim ko�em, szum boru wt�rowa� mu, p�omie� w ogniskach syka� i strzela� skrami, oni za� stoj�c spuszczali chmurnie g�owy i dusze z nich ulatywa�y za morze. Nieraz ksi�yc wytoczy� si� wysoko nad las, a oni jeszcze s�uchali. Ale z wyj�tkiem tych kr�tkich chwil rozprz�ga�o si� wszystko coraz bardziej w osadzie. Bez�ad powi�ksza� si�, nurtowa�a nienawi��. To ma�e spo�ecze�stwo, rzucone w�r�d las�w i prawie oderwane od reszty ludzi i opuszczone przez przewodnik�w, nie mog�o i nie umia�o sobie da� rady.
Mi�dzy osadnikami odnajdujemy dwie znane nam postacie: starego ch�opa, nazwiskiem Wawrzyn Toporek, i jego c�rk� Marysi�. Dostawszy si� do Arkansas mieli w Borowinie dzieli� losy innych. Jako� z pocz�tku lepiej si� im dzia�o. Co b�r, to nie bruk nowojorski, a przy tym tam nie mieli nic, tu posiadali w�z, inwentarza troch�, nabytego tanio w Clarcsville, i troch� porz�dk�w do roli. Tam gryz�a ich straszna t�sknota, tu praca ci�ka nie pozwala�a my�li od dnia dzisiejszego oderwa�. Ch�op od rana do wieczora b�r ci��, wi�ry �upa� i belki na cha�up� obrabia�; dziewczyna musia�a chusty w strumieniu pra�, ogie� roznieca�, je�� gotowa�; ale mimo znoju ruch i powietrze le�ne zaciera�y stopniami na jej twarzy �lady choroby, jakiej naby�a przez n�dz� w Nowym Jorku. Gor�cy powiew z Teksasu opali� i pokry� z�otawym odblaskiem blad� jej twarzyczk�. M�odzi ch�opcy z Sant-Antonio i znad wielkich jezior, kt�rzy o lada co przyskakiwali do siebie z pi�ciami, w tym tylko byli zgodni, �e Marysi oczy tak patrz� spod jasnych w�os�w jak chaber z �yta i �e to naj�adniejsza dziewczyna, jak� oko ludzkie ogl�da�o. Uroda Marysina wysz�a na dobre i Wawrzonowi. Sam sobie szmat najrzadszego lasu wybra� i nikt mu si� nie sprzeciwia�, bo wszyscy parobcy byli po jego stronie. Niejeden te� mu w �cinaniu drzewa i obrabianiu belek albo w zak�adaniu na zr�by pomaga�, a stary, �e chytry by�, pozna�, co si� �wi�ci, i od czasu do czasu odzywa� si�:
- Moja c�ruchna chodzi po ��ce kiejby lelija, kiejby pani, kiejby kr�lewna. Komu zechc�, to j� dam, ale byle komu nie dam, bo ona je gospodarska c�rka. Kto mi si� ni�ej pok�oni i lepiej wygodzi, temu dam, nie �adnemu powsinodze.
Kto wi�c jemu pomaga�, my�la�, �e sobie pomaga.
Wawrzonowi wi�c by�o lepiej nawet ni� innym, a w og�le by�oby wcale dobrze, gdyby osada mia�a jak� przysz�o�� przed sob�. Ale tam rzeczy psowaly si� z dnia na dzie�. Ubieg� tydzie� i drugi. Naoko�o polanki zr�bano drzewo, ziemia pokry�a si� wi�rami, tu i owdzie wznios�a si� ��ta �ciana domostwa; to jednak, co zrobiono, by�o fraszk� w por�wnaniu z tym, co nale�a�o zrobi�. Zielona �ciana boru z wolna tylko ust�powa�a przed siekierami. Ci, kt�rzy si� zag��biali w chaszcze, przynosili dziwaczne wie�ci, �e ten b�r wcale ko�ca nie ma, �e dalej straszne w nim bagna, bajora i jaka� �pi�ca woda pod drzewami, �e jakie� dziwotwory tam mieszkaj�, jakie� opary na kszta�t duch�w przesuwaj� si� mi�dzy g�szczami, jakie� w�e sycz�, jakie� g�osy wo�aj�: "Nie chod�!", jakie� krzaki niesamowite za ubranie �api� i nie puszczaj�. Pewien ch�opak z Chicago dowodzi�, �e widzia� diab�a we w�asnej osobie, jak straszny, kud�aty �eb z b�ota podni�s� i tak na niego chrapa�, i� ledwo do taboru uciek�. Osadnicy z Teksas tlumaczyli mu, i� to musia� by� baw�, ale on nie chcia� wierzy�. Tak gro�nemu po�o�eniu grozy przes�d dodawa�. W kilka dni po widzeniu diab�a zdarza�o si�, �e dw�ch zuch�w w las posz�o i wi�cej ich nie ujrzano. Kilku ludzi zachorowa�o na krzy�e z wysilenia, a potem rzuci�a si� na nich febra. K��tnie o dzia�ki wzrasta�y do tego stopnia, �e do ran i krwi w bitwach przychodzi�o. Kto nie pocechowa� byd�a, temu inni w�asno�ci zaprzeczali. Tabor rozprz�g� si�, rozstawiono wozy po wszystkich k�tach polanki, by by� od siebie jak najdalej. Nie wiadomo by�o, kto ma wychodzi� na str�� do byd�a; owce pocz�y gin��. Tymczasem jedna rzecz stawa�a si� coraz widoczniejsz�, to �e nim s�o�ce wzejdzie, rosa oczy wyje; nim zasiewy na rubie�ach le�nych si� zazieleni� i doch�wek jaki b�dzie, zapas�w �ywno�ci zabraknie i przyj�� mo�e g��d.
Rozpacz ogarnia�a ludzi. Huk siekier w lesie si� zmniejsza, bo cierpliwo�ci i odwagi poczyna�o brakowa�. Ka�dy� by jeszcze pracowa�, gdyby mu kto powiedzia�: "Masz, dot�d twoje." Ale nikt nie wiedzia�, co jego, co nie jego. S�uszne narzekania na przewodnik�w wzrasta�y. Ludzie m�wili, �e na puszcz� zostali wywiedzeni, by wygin�li marnie. Powoli, kto mia� co� jeszcze grosza przy duszy, na w�z siada� i do Clarcsville odje�d�a�. Ale wi�cej by�o takich, kt�rzy w�o�ywszy ostatni grosz w spraw�, nie mieli o czym wraca� do dawnych siedzib. Ci za�amywali r�ce widz�c zgub� pewn�.
Siekiery przesta�y wreszcie r�ba�, a b�r szumia�, jakby si� natrz�sa� z ludzkiej niemocy. "R�b dwa lata, a potem z g�odu zamrzyj" m�wi� ch�op do ch�opa. A las szumia�, jakby si� natrz�sa�.
Pewnego wieczora przyszed� Wawrzon do Marysi i rzek�:
- Widz��, �e wszyscy tu zmarniej� i my zmarniejemy.
- Wola Boga - odrzek�a dziewczyna - ale by� ci On nam mi�osierny, to i teraz nas nie opu�ci.
Tak m�wi�c, podnosi�a niebieskie jak chaber oczy do g�ry ku gwiazdom i w blaskach ogniska wygl�da�a jak jaki obrazek ko�cielny.
A chlopaki z Chicago i strzelcy z Teksasu patrz�c na ni� m�wili:
- I my nie opu�ciwa ci�, Marysiu, zorzo rumiana.
Ona pomy�la�a sobie, �e jeden jest tylko taki, z kt�rym by posz�a na kraj �wiata, jeden Ja�ko w Lipi�cach. Ale ten, cho� przyrzek� kaczorem morze za ni� przep�yn��, ptakiem powietrze przelecie�, z�otym pier�cieniem po go�ci�cu si� potoczy�, nie przep�ywa�, nie przelatywa� i ten jeden opu�ci� j� niebog�.
Marysia nie mog�a nie wiedzie�, �e w osadzie �le si� dzieje, ale w takiej ju� by�a toni, z takich przepa�ci B�g j� wydoby�, taka jej dusza sta�a si� jasna w niedoli, �e ufno�ci w pomoc niebiesk� nic jej nie mog�o odebra�.
Zreszt� wspomnia�a, �e stary pan w Nowym Jorku, kt�ry im pom�g� z n�dzy wsta� i tu si� przedosta�, da� jej swoj� kart� rzek�szy, �e gdy j� niedola przyci�nie, niech si� do niego zg�osi, a on j� poratuje zawsze.
Tymczasem dla osady ka�dy dzie� wi�ksz� gro�b� przynosi�. Ludzie uciekali z niej nocami, i co si� tam z nimi dzia�o, to ju� trudno powiedzie�. Woko�o las szumia� i natrz�sa� si�.
Stary Wawrzon zachorowa� wreszcie z wysilenia. B�l j�� mu po pacierzach chodzi�. Dwa dni nie zwa�a� na to, trzeciego nie m�g� wsta�. Dziewczyna posz�a do lasu, nazbiera�a mchu, wys�a�a nim gotow� �cian� domu, le��c� na murawie, po�o�y�a ojca na mchach i gotowa�a mu leki z w�dk�.
- Mary�! - mrucza� ch�op - ju� �mier� idzie do mnie przez bory; zostaniesz ty sama na �wiecie, sieroto. B�g mnie karze za ci�kie grzechy moje, bom ci� wyprowadzi� za morze i zgubi�. Ci�kie b�dzie moje konanie...
- Tatulu! - odpowiada�a dziewczyna - mnie by B�g skara�, gdybym za wami nie by�a posz�a.
- Bym ci� jeno samej nie zostawi�: gdybym ci� do �lubu b�ogos�awi�, lepiej by by�o umiera�. Mary�, we� ty Czarnego Orlika za m�a: on jest ch�op dobry, on ci� nie opu�ci.
Czarny Orlik, niechybny my�liwiec z Teksasu, kt�ry to s�ysza�, zaraz rzuci� si� na kolana.
- Ojcze! pob�ogos�awta - rzek�. - Mi�uj� ja t� dziewczyn� jako dol� w�asn�. Ja� si� z borem znam i zgin�� jej nie dam.
Tak m�wi�c patrzy� sokolimi oczyma na Marysi� jako na t�cz�, ale ona, pochyliwszy si� ku nogom starego, rzek�a:
- Nie niew�lcie mnie, tatulu! Komu �lubowa�am, tego b�d� albo niczyja.
- Komu� �lubowa�a, tego nie b�dziesz, bo ja go zabij�. Moj� musisz by� albo niczyj� - odpowiada� Orlik. - Zmarniej� tu wszyscy, zmarniejesz i ty, je�li ci� nie poratuj�.
Czarny Orlik nie myli� si�: osada marnia�a. Up�yn�� znowu tydzie� i drugi. Zapasy dobiega�y ko�ca. Zacz�to bi� byd�o przeznaczone na robot�. Febra rzuca�a si� na coraz nowe ofiary, ludzie na puszczy zacz�li to przeklina�, to wo�a� wielkimi g�osami do nieba o ratunek. Pewnej niedzieli starzy, parobki, kobiety i dzieci, wszyscy kl�kli na murawie i �piewali suplikacje. Sto g�os�w powtarza�o: "�wi�ty Bo�e, �wi�ty mocny, �wi�ty a nie�miertelny, zmi�uj si� nad nami!" B�r przesta� ko�ysa� si�, przesta� szumie� i s�ucha�. Dopiero gdy pie�� ucich�a, zaszumia� znowu, jakby m�wi� gro�nie: "Jam tu kr�l, jam tu pan, jam tu najmocniejszy."
Ale Czarny Orlik, kt�ry z borem si� zna�, utkwi� we� czarne swe oczy, popatrzy� na� dziwnie jako�, potem rzek� g�o�no:
- Ano, to we�miewa si� za bary.
Ludzie popatrzyli z kolei na Orlika i otucha jaka� wst�pi�a im w serce. Ci, co go znali jeszcze z Teksasu, mieli do niego ufno�� wielk�, bo to by� my�liwiec nawet w Teksasie s�awny. Ch�op to by� istotnie w stepach zdzicza�y i silny jak d�b. Na nied�wiedzia w pojedynk� chodzi�. W Sant-Antonio, gdzie przedtem mieszka�, wiedziano dobrze, �e czasem gdy wzi�wszy karabin wyszed� na pustyni�, to po par� miesi�cy w domu go nie bywa�o, a zawsze wraca� zdr�w, ca�y. Przezywano go Czarnym, bo tak by� opalony od s�o�ca. M�wiono nawet o nim, �e na granicy Meksyku rozbija�, ale to nie by�o prawd�. Przynosi� tylko sk�ry, a czasem i skalpy indyjskie, dop�ki mu za nie proboszcz miejscowy kl�tw� nie zagrozi�. Teraz w Borowinie on tylko o nic nie dba� i o nic si� nie troszczy�. B�r mu dawa� je�� i pi�, b�r go odziewa�. Gdy wi�c zacz�li ludzie ucieka� i traci� g�owy, on zacz�� wszystko w r�ce bra� i rz�dzi� si�, jak szara g� po niebie, maj�c za sob� wszystkich z Teksasu. Gdy si� po suplikacjach na b�r zawzi��, ludzie pomy�leli sobie: "Przecie on co� wymy�li."
Tymczasem zachodzi�o s�o�ce. Wysoko mi�dzy czarnymi ga��ziami hikor �wieci�a jeszcze czas jaki� jasno�� z�ota, potem sczerwienia�a i gas�a. Wiatr poci�ga� ku po�udniowi, gdy si� zmroczy�o. Orlik wzi�� karabin i poszed� do lasu.
Noc ju� zapad�a, gdy w czarnej dali le�nej ludzie ujrzeli niby wielk� gwiazd� z�ot�, jakoby wschodz�c� zorz� lub s�o�ce, kt�re ros�o ze straszn� szybko�ci� rozlewaj�c krwaw� i czerwon� jasno��.
- B�r si� pali! B�r si� pali! - zacz�to wo�a� w taborze.
Chmary ptactwa podnios�y si� z �oskotem ze wszystkich stron lasu, krzycz�c, kracz�c, �wiergoc�c. Byd�o w obozie zacz�o rycze� �a�o�nie, psy wy�y, ludzie biegali przera�eni nie wiedz�c, czy nie na nich idzie po�oga, ale silny wiatr po�udniowy m�g� gna� p�omienie tylko od polanki. Tymczasem w dali zab�ys�a druga czerwona gwiazda, potem trzecia. Obie wkr�tce zla�y si� z pierwsz� i po�ar hucza� na coraz wi�kszych przestrzeniach. P�omienie rozlewa�y si� jak woda, bieg�y po suchych wi�zaniach lian�w i dzikiego wina, trz�s�y li��mi. Wicher wyrywa� te p�on�ce li�cie, ni�s� je jakby ptaki ogniste dalej i dalej.
Hikory p�ka�y z hukiem armatnim w p�omieniach. Czerwone w�e ognia wi�y si� po smolnym podszyciu puszczy. Syczenie, szum, trzask ga��zie, g�uche huczenie ognia, pomieszane z wrzaskiem ptactwa i rykiem zwierz�t, nape�nia�y powietrze. Niebotyczne drzewa chwia�y si� niby p�omienne s�upy i kolumny. Poprzepalane na skr�tach liany odrywa�y si� od drzew i ko�ysz�c si� strasznie niby jakie� szata�skie ramiona podawa�y skry i ogie� od drzewa do drzewa. Niebo zaczerwieni�o si�, jakby w nim drugi by� po�ar. Zrobi�o si� widno jak w dzie�. Potem wszystkie p�omienie zla�y si� w jedno morze ognia i sz�y przez las jakby tchnienie �mierci lub gniew Bo�y.
Dym, upa� i wo� spalenizny nape�ni�y powietrze. Ludzie w taborze, cho� im nie grozi�o niebezpiecze�stwo, zacz�li krzycze� i nawo�ywa� si� wzajemnie, gdy nagle od strony po�aru pokaza� si� w skrach i blasku Czarny Orlik.
Twarz mia� okopcon� dymem i gro�n�. Gdy go otoczono ko�em, opar� si� o karabin i rzek�:
- Nie b�dziecie karczowali. Spali�em b�r. Jutro b�dziecie mieli z tej strony pola, ile kto strzyma.
Potem zbli�ywszy si� do Marysi rzek�:
- Musisz by� moj�, jakom jest ten, kt�ry spali� b�r. Kto tu ode mnie mocniejszy?
Dziewczyna zacz�a dr�e� na ca�ym ciele, bo �una �wieci�a w oczach Orlika i ca�y wyda� jej si� strasznym.
Pierwszy raz od chwili przyjazdu dzi�kowa�a Bogu, �e Ja�ko by� daleko, w Lipi�cach.
Po�oga tymczasem hucz�c odchodzi�a dalej a dalej; dzie� zrobi� si� chmurny i grozi� deszczem. �witaniem niekt�rzy ludzie poszli obejrze� zgliszcza, ale niepodobna by�o zbli�y� si� od gor�ca.
Drugiego dnia �re�oga na kszta�t mg�y zawis�a w powietrzu, tak �e cz�owiek cz�owieka o kilkana�cie krok�w nie m�g� odr�ni�. W nocy zacz�� pada� deszcz, kt�ry wkr�tce przeszed� w straszliw� ulew�. By� mo�e, �e po�ar wstrz�sn�wszy atmosfer�, przyczyni� si� do sp�dzenia chmur, ale pr�cz tego by�a to pora wiosenna, w czasie kt�rej na dalszym biegu Missisipi tudzie� w wid�ach rzeki Arkansas i Czerwonej padaj� zwykle ogromne deszeze. Przyczynia si� do tego i parowanie w�d, kt�re w Arkansas pokrywaj�c w kszta�cie b�ot, ma�ych jezior i strumieni kraj ca�y zwi�kszaj� si� na wiosn� z powodu topnienia �nieg�w w dalekich g�rach. Ca�a polanka rozmi�k�a i zmieni�a si� stopniowo w wielk� sadzawk�. Ludzie, mokn�c po ca�ych dniach, zacz�li chorowa�. Niekt�rzy zn�w opu�cili osad� pragn�c si� dosta� do Clarcsville, ale powr�cili wkr�tce, przywo��c wie��, �e rzeka wezbra�a i �e przejazd jest niepodobny. Po�o�enie stawa�o si� straszne, bo od przybycia osadnik�w ko�czy� si� ju� miesi�c, zapasy mog�y si� wyczerpa�, a dosta� nowych z Clarcsville by�o niepodobie�stwem.
Wawrzonowi tylko i Marysi mniej grozi� g��d ni� innym, czuwa�a bowiem nad nimi pot�na r�ka Czarnego Orlika. Co dzie� rano przynosi� im zwierzyn�, kt�r� albo strzela�, albo �apa� we wnyki; na �cianie domu, na kt�rej le�a� Wawrzon, Orlik ustawi� sw�j namiot, by starego i Marysi� od deszczu zabezpieczy�. Trzeba by�o przyj�� t� jego pomoc, kt�r� prawie narzuca�, i zobowi�za� si� do wdzi�czno�ci, bo zap�aty wzi�� nie chcia�, jeno r�ki Marysinej ��da�.
- Czy to ja jedna w �wiecie? - wyprasza�a si� dziewczyna. Id�, inszej sobie poszukaj, jako i ja mi�uj� innego.
Ale Orlik odpowiada�:
- Cho�bym kraj �wiata schodzi�, drugiej takiej nie znajd�. Ty� mi jedna na �wiecie i musisz by� moj�. Co zrobisz, jak ci stary zemrze? Przyjdziesz do mnie, przyjdziesz sama, a ja ci� wezm� jak wilk jagni�, w lasy zanios�, ale� nie po�r�. Ty� moja! ty� jedyna! Kto mi ci� zaprzeczy? Kogo ja si� tu boj�? Niech przyje�d�a tw�j Ja�ko: chc� tego!
Co do Wawrzona, Orlik zdawa� si� mie� s�uszno��. Stary chorza� coraz bardziej, chwilami dostawa� gor�czki, m�wi� o grzechach swoich, o Lipi�cach i o tym, �e mu B�g nie pozwoli ich zobaczy�. Marysia �zy la�a i nad nim, i nad sob�. To, �e jej Orlik obiecywa�, i� byle mu �lubowa�a, to wr�ci z ni� cho�by do Lipiniec, by�o dla niej gorycz�, nie pociech�. Wr�ci� do Lipiniec, gdzie by� Ja�ko, i wr�ci� cudz� za nic! Lepiej tu umrze� pod pierwszym lepszym drzewem. My�la�a, �e tak sko�czy.
Tymczasem nowy dopust mia� spa�� na osad�.
Deszcz la� coraz wi�kszy. Pewnej g�uchej nocy, gdy Orlik poszed� jak zwykle do boru, w taborze rozleg� si� krzyk przera�liwy:
- Woda! woda!
Gdy ludzie przetarli ze snu oczy, ujrzeli w ciemno�ci, jak okiem si�gn��, jedn� bia�� p�aszczyzn�, pluskaj�c� pod deszczem i ko�ysan� wiatrem. Rozpierzch�e i przy�mione �wiat�o nocy po�yskiwa�o stalowo na za�amaniach i zmarszczkach fali. Od strony brzegu, gdzie stercza�y pniaki, i od spalonego lasu s�ycha� by�o szum i chlupotanie nowych fal, p�yn�cych jakoby z p�dem wielkim.
Krzyk powsta� w ca�ym obozie. Kobiety i dzieci zacz�y si� chroni� na wozy, m�czy�ni biegli co si� na zachodni� stron� polanki, gdzie drzewa nie by�y wyci�te. Woda dochodzi�a im zaledwie do kolan, ale wzbiera�a szybko. Szum od strony lasu powi�ksza� si� i miesza� z okrzykami trwogi, z nawo�ywaniem imion i pro�bami o ratunek. Wkr�tce wi�ksze zwierz�ta zacz�y si� cofa� przed parciem fali z miejsca na miejsce. Zna� by�o, �e gwa�towno�� pr�du zwi�ksza si�. Owce sp�yn�y i �a�osnym beczeniem wzywa�y na pomoc, p�ki nie znik�y, niesione w stron� drzew. Deszcz la� jak z cebra i ka�da minuta stawa�a si� coraz straszliwsz�. Daleki szum zmieni� si� w ogromny gwar i huk rozw�cieczonych fal. Wozy zacz�y dr�e� pod ich uderzeniem. Zna� by�o, �e to nie zwyk�y zalew deszczowy, ale �e rzeka Arkansas i wszystkie jej dop�ywy musia�y wyla�. By�a to topiel, rwanie drzew z korzeniami, �amanie las�w, groza, rozp�tanie si� �ywio��w, ciemno��, �mier�.
Jeden z woz�w, stoj�cy najbli�ej spalonego lasu, przewr�ci� si�. Na rozdzieraj�cy krzyk: "Ratunku!", zamkni�tych w nim kobiet, kilka ciemnych postaci m�skich rzuci�o si� z drzew, ale fala porwa�a ratuj�cych, okr�ci�a i ponios�a w las na zgub�. Na innych wozach chroniono si� na p��cienne dachy. Deszcz szumia� coraz wi�kszy, coraz wi�ksza ciemno�� pada�a na t� mroczn� ��k�. Chwilami belka jaka z uczepion� ludzk� postaci� przemkn�a, rzucana w g�r� i na d�, chwilami ciemny kszta�t zwierz�cia lub cz�owieka, czasem r�ka wysun�a si� z wody i zapad�a w ni� na zawsze.
Coraz w�cieklejszy huk w�d zg�uszy� wszystko, i ryki ton�cych zwierz�t, i wo�ania: "Jezu! Jezu! Maria!" Na ��ce potworzy�y si� wiry i koliska, wozy nik�y...
A Wawrzon i Marysia? Ta �ciana domu, na kt�rej stary ch�op le�a� pod Orlikowym namiotem, uratowa�a ich na razie, bo sp�yn�a jak tratwa. Fala okr�ci�a j� woko�o ca�ej polanki i ponios�a w stron� lasu, tam uderzy�a ni� o jedno drzewo, o drugie i wepchn�wszy wreszcie w �o�ysko strumienia ponios�a w dal i ciemno��.
Dziewczyna kl�cz�ca przy starym ojcu podnosi�a r�ce do nieba, wzywaj�c je na ratunek; ale odpowiada�y jej tylko uderzenia fali d�d�ystej, gnanej wiatrem...
Namiot zerwa�o... a i sama tratwa mog�a rozbi� s�� co chwila, bo i przed ni�, i za ni� p�yn�y pnie powyrywanych drzew, kt�re mog�y j� zgnie�� lub podwa�y�.
Na koniec wpad�a mi�dzy ga��zie jakiego� drzewa, kt�rego czub by�o tylko wida� z wody, ale w tej samej chwili z owego czuba doszed� g�os ludzki:
- We� karabin i przejd�cie na drug� stron�, by si� tratwa nie przechyli�a, jak zeskocz�...
Zaledwie oboje z Wawrzonem uczynili to, co im kazano, jaka� posta� skoczy�a z ga��zi na tratw�.
By� to Orlik.
- Mary�! - rzek� - jakom ci powiedzia�, �e ci� nie opuszcz�. Boga mi! Ja was i z tej toni wyprowadz�.
Toporkiem, kt�ry mia� przy sobie, uci�� prost� ga��� z drzewa, obrobi� j� w mgnieniu oka, potem wypchn�� tratw� z ga��zi i pocz�� wios�owa�.
Wydostawszy si� na w�a�ciwe �o�ysko strumienia p�yn�li z szybko�ci� b�yskawicy. Gdzie? nie wiedzieli, ale p�yn�li. Orlik od czasu do czasu odpycha� pnie, ga��zie lub wykr�ca� tratw�, by omija� drzewo stoj�ce. Olbrzymie si�y jego zdawa�y si� podwaja�. Oko pomimo ciemno�ci odkrywa�o ka�de niebezpiecze�stwo. Up�ywa�a godzina za godzin�. Ka�dy inny by�by pad� ze zm�czenia, po nim nawet zna� trudu nie by�o. Nad samym rankiem wydostali si� z las�w, bo �adnego wierzcho�ka drzewa nie by�o wida� na widnokr�gu. Za to ca�a okolica wygl�da�a jak jedno morze. Potworne skr�ty ��tej i spienionej wody zatacza�y si� z rykiem po pustej p�aszczy�nie. Tymczasem dnia�o coraz wi�cej. Orlik widz�c, �e �adnego pnia w pobli�u nie ma, przesta� na chwil� wios�owa� i odwr�ci� si� do Marysi:
- Moja� ty teraz, bom ci� �mierci wydar�.
G�owa jego by�a odkryta, a twarz mokra i zarumieniona znojem, zagrzana walk� z powodzi�, mia�a taki wyraz si�y, �e Marysia po raz pierwszy nie �mia�a mu odpowiedzie�, �e innemu �lubowa�a.
- Mary�! - rzek� ch�opak mi�kko - Mary� serdeczna!
- Dok�d p�yniemy? - spyta�a chc�c zmieni� rozmow�.
- Co mi tam! Byle z tob�... umi�owana...
- Wios�uj, dop�ki �mier� przed nami.
Orlik pocz�� znowu wios�owa�. Tymczasem Wawrzon czu� si� gorzej i gorzej. Chwilami mia� gor�czk�, chwilami opuszcza�a go, ale s�abn��. Za du�o ju� by�o cierpie� na jego stare, sterane cia�o. Zbli�a� si� kres i uspokojenie wielkie, ulga wieczysta. W samo po�udnie obudzi� si� i rzek�:
- Mary�! Ju� ja jutra nie doczekam. Oj! dziewczyno, dziewczyno! Bogdajbym nie by� z Lipiniec wyje�d�a� i ciebie nie wywozi�. Ale B�g mi�osierny! Nacierpia�em si� niema�o, to mi odpu�ci grzechy moje. Mnie pochowajta, je�li b�dzieta mogli, a ciebie niech Orlik do starego pana do Nowego Jorku odprowadzi. To dobry pan, on zlituje si� nad tob� i na drog� ci da i wr�cisz do Lipiniec. Ja ju� nie wr�c�. O Bo�e, Bo�e mi�osierny, pozw�l�e duszy mojej jakby ptakowi tam polecie� i cho�by zobaczy�!
Tu gor�czka go ogarn�a i pocz�� m�wi�: "Pod Twoj� obron� uciekamy si�, �wi�ta Bo�a Rodzicielko!" Nagle krzykn��: "Nie wrzucajta mnie w wod�, bom nie pies"; a potem widocznie przypomnia�o mu si�, jak chcia� Marysi� z n�dzy topi�, bo znowu wo�a�: "Dziecko, odpu��! odpu��! "
Ona biedaczka le�a�a u wezg�owia ze �kaniem... Orlik wios�owa� i �zy dusi�y go za gard�o...
Wieczorem wypogodzi�o si�. S�o�ce w chwili zachodu pokaza�o si� nad zalan� okolic� i odbi�o si� w wodzie d�ug�, z�ocist� ta�m�. Stary zacz�� kona�. B�g jednak zmi�owa� si� nad nim i da� mu �mier� pogodn�. Z pocz�tku powtarza� �a�osnym g�osem: "Odjecha�em od Polski, od tamtej ziemi", ale potem w ob��dzie gor�czki zda�o mu si�, �e do niej wraca�. Ot, widzi mu si�, �e stary pan z Nowego Jorku da� na drog� i na odkupno kolonii, wi�c oboje z Marysi� jad� z powrotem. S� na oceanie, okr�t p�ynie dzie� i noc, majtkowie �piewaj�. Potem widzi ten port w Hamburgu, z kt�rego wyjecha�, miasta r�ne migaj� mu w oczach, mowa niemiecka brzmi naoko�o, ale poci�g leci naprz�d, wi�c Wawrzon czuje, �e coraz bli�ej jest domu, jaka� rado�� rozdyma mu pier�, jakie� powietrze inne, kochane zalatuje go od stron rodzinnych... Co to? Granica. Biedne ch�opskie serce bije jak m�otem... Jed�cie dalej! Bo�e, Bo�e! a to ju� i pola, i grusze Ma�kowe... ich cha�upy szare i ko�cio�y. Tam ch�op w baraniej czapce chodzi za p�ugiem. On r�ce do niego z wagonu wyci�ga. Gospodarzu, gospodarzu!... m�wi� nie mo�e. Jad� dalej. A tam co? Miasto Przyr�ble, a za Przyr�blami Lipi�ce. Id� oboje z Marysi� drog� i p�acz�. Jest wiosna. Zbo�e kwitnie... chrab�szcze brz�cz� w powietrzu... w Przyr�blach dzwoni� na Anio� Pa�ski... Jezu! Jezu! za co tyle szcz�cia jemu grzesznemu? Jeszcze przez t� g�rk�, a tam ju� krzy� i drogowskaz, i lipiniecka granica. Ju� nie id�, ale... lec� jakby na skrzyd�ach, ju� s� na g�rce, przy krzy�u, przy drogoskazie. Ch�op rzuca si� na ziemi� i ryczy ze szcz�cia, i ziemi� ca�uje, i czo�gaj�c si� do krzy�a obejmuje go r�koma: ju� jest w Lipi�cach. Tak jest. On ju� w Lipi�cach, bo tylko martwe jego cia�o spoczywa na zab��kanej w�r�d powodzi tratwie, a dusza polecia�a tam, gdzie jej szcz�cie i spok�j.
Pr�no dziewczyna zawodzi nad nim: "Tatulu, tatulu!" Biedna Marysiu, nie wr�ci on do ciebie! Jemu za dobrze w Lipi�cach.
Nadesz�a noc. Orlikowi wypada�a ju� tyczka z r�ki od wios�owania i g��d dokucza�. Marysia kl�cz�c nad cia�em ojca odmawia�a przerywanym g�osem pacierze, naok� a� do ostatnich kra�c�w horyzontu wida� by�o tylko topiel wodn�.
Wp�yn�li w �o�ysko jakiej� wi�kszej rzeki, bo pr�d znowu szybko unosi� tratw�. Niepodobna by�o ni� kierowa�. Mo�e to jednak by�y i wiry, kr�c�ce si� nad wkl�ni�ciami stepu, bo cz�sto nios�o ich ko�em. Orlik czu�, �e go si�y opuszczaj�, gdy nagle zerwa� si� na r�wne nogi i krzykn��:
- Na rany Chrystusa! Tam �wiat�o!
Marysia spojrza�a w kierunku, w kt�rym wyci�ga� r�k�. Istotnie na daleko�ci b�yska� jakoby ogieniek, z kt�rego smuga odbija�a si� w wodzie.
- To ��d� z Clarcsville! - m�wi� szybko Orlik. - Jankesy wys�ali j� na ratunek. Byle nas nie min�li... Mary�, uratuj� ci�. Hoop! hoop!
Jednocze�nie wios�owa� z najwi�kszym wysileniem. Jako� ogie� r�s� im w oczach, a w czerwonym jego �wietle zarysowa�o si� co� jakby wielka ��d�. By�a jeszcze bardzo daleko, ale zbli�ali si�. Po niejakim jednak czasie Orlik ujrza�, �e ��d� nie posuwa si� naprz�d.
Wp�yn�li na wielki i szeroki pr�d, id�cy w stron� przeciwn� statku.
Nagle tyczka p�k�a z nat�enia w Orlikowym r�ku. Byli bez wios�a. Pr�d odnosi� ich coraz dalej, �wiat�o zmniejsza�o si�. Na szcz�cie tratwa po kwadransie trafi�a na drzewo stoj�ce samotnie na stepie i uwi�z�a w jego ga��ziach.
Zacz�li oboje wzywa� krzykami pomocy, ale szum pr�du g�uszy� ich g�osy.
- Strzel� - rzek� Orlik - �wiat�o zobacz�, huk us�ysz�.
Ledwie pomy�la�, ju� podni�s� w g�r� luf� karabinu, ale zamiast strza�u da�o si� s�ysze� g�uche klapni�cie kurka o panewk�. Proch zam�k�.
Orlik rzuci� si� na tratw� jak d�ugi. Nie by�o rady. Przez chwil� le�a� martwy; na koniec podni�s� si� i m�wi�:
- Mary�... Inn� dziewk� dawno bym ja wol� niewol� wzi�� i w lasy poni�s�. My�la�em i z tob� tak zrobi�, alem nie �mia�, bom ci� umi�owa�. Chodzi�em jak wilk sam po �wiecie i ludziska si� mnie bali, a ja si� ciebie zl�k�em, i ot, Mary�, ty� mi chyba zada�a co... Ale nie masz�e ty mnie po�lubi�: lepsza �mier�! Wyratuj� ci� albo zgin�; ale je�li zgin�, ty mnie, serdeczna, po�a�uj i pacierz za mnie zm�w. Com ci przewini�?... Krzywdym ci nie zrobi�. Ej! Mary�, Mary�! b�d� zdrowa, kochanie moje, s�o�ce moje...
I nim si� zmiarkowa�a, co chce czyni�, rzuci� si� na wod� i pocz�� p�yn��. Przez chwil� widzia�a w ciemno�ci jego g�ow� i ramiona pruj�ce wod� mimo pr�du, bo p�ywak by� dzielny. Ale wkr�tce znikn�� jej z oczu. P�yn�� do �odzi po ratunek dla niej. Wartki p�d wody hamowa� jego ruchy, jakby go co� w ty� ci�gn�o, wydziera� si� i zd��a� naprz�d. Gdyby m�g� wymin�� ten pr�d, gdyby trafi� na jaki inny, dop�yn��by z pewno�ci�. Tymczasem mimo nadludzkich usi�owa� z wolna tylko m�g� si� posuwa�. G�ste, ��tawe wody rzuca�y mu cz�stokro� pian� w oczy, wi�c wznosi� g�ow�, nabiera� oddechu i wzrok wyt�a� w ciemno��, by dojrze�, gdzie ��d� ze �wiat�em. Czasem gwa�towniejsza fala cofn�a go, czasem unios�a w g�r�, oddycha� coraz trudniej, czu�, �e kolana mu t�ej�. Pomy�la�:,,Nie dop�yn�", ale wtem szepn�o mu co� w ucho, jakby kochany g�os Marysi: "Ratuj mnie", i znowu j�� rozpaczliwie rozcina� wod� r�koma. Policzki jego wydyma�y si�, usta wyrzuca�y wod�, oczy wychodzi�y na wierzch... Gdyby wr�ci�, jeszcze by z pr�dem dop�yn�� do tratwy, ale on nawet o tym nie my�la�, bo �wiat�o �odzi by�o bli�ej i bli�ej. Istotnie i ��d� pop�yn�a ku niemu, niesiona tym samym pr�dem, z kt�rym on walczy�. Nagle uczu�, �e kolana i nogi zesztywnia�y mu zupe�nie. Jeszcze kilka rozpaczliwych wysile�... ��d� coraz bli�ej... "Pomocy! ratunku!..." Ostatni wyraz st�umi�a woda, kt�ra zala�a mu gard�o. Zanurzy� si�. Fala przesz�a nad jego g�ow�, ale wyp�yn�� znowu. ��d� tu�, tu�. S�yszy ju� plusk i chrobotanie wiose� o boki statku: ostatni raz nat�a g�os i wzywa pomocy. Dos�yszano go, bo plusk sta� si� szybszy. Ale Orlik zanurzv� si� znowu. Porwa� go potworny wir... Przez chwil� jeszcze zaczernia� na fali, potem jedna tylko jego r�ka wznios�a si� nad wod�, potem druga, a potem znikn�� w topieli...
Tymczasem Marysia sama na tratwie, tylko z trupem ojca, patrzy�a jak b��dna w dalekie �wiat�o.
Ale pr�d ni�s� je ku niej. Zarysowa�a si� ��d� o kilkunastu wios�ach, kt�re przy blasku ognia porusza�y si� jak czerwone nogi jakiego� wielkiego robaka, Marysia pocz�a krzycze� rozpaczliwie.
- Hej, Smith! - ozwa� si� po angielsku jaki� g�os. - Niech mnie powiesz�, je�li nie s�ysza�em wo�ania o pomoc i je�li nie s�ysz� znowu.
Za chwil� silne r�ce przenios�y Marysi� do cz�na, ale Orlika w tym cz�nie nie by�o.
W dwa miesi�ce potem Marysia wysz�a ze szpitala w Little-Rock i za pieni�dze zebrane przez dobrych ludzi pojecha�a do Nowego Jorku.
A pieni�dzy tych nie by�o do��. Cz�� drogi musia�aby robi� piechot�, jednak�e m�wi�c ju� troch� po angielsku umia�a wyprosi� sobie u konduktor�w, �e j� zabierali darmo. Wielu ludzi mia�o lito�� nad t� biedn�, schorowan�, sczernia�� dziewczyn�, o wielkich niebieskich oczach, podobniejsz� do cienia ni� do cz�owieka i �ebrz�c� �zami o mi�osierdzie. Nie ludzie te� zn�cali si� nad ni�, ale �ycie i jego warunki. Co w tym ameryka�skim wirze, w tym olbrzymim "businessie" mia� robi� ten polny kwiatek lipiniecki? Jak sobie radzi�? W�z te� tamtejszy musia� przejecha� przez ni� i zgnie�� jej w�t�e cia�o, jak ka�dy w�z przeje�d�a po kwiatach, co na jego drog� pad�y...
Wychud�a, dr��ca z os�abienia r�ka targa�a za dzwonek przy Water-Street w Nowym Jorku. To Marysia sz�a szuka� pomocy u starego pana, rodem spod Poznania.
Otworzy� jej obcy jaki�, nie znany cz�owiek.
- Mister Z�otopolski w domu?
- Kto to jest?
- Wiekowy pan. - Tu pokaza�a kart�.
- Umar�.
- Umar�? A syn... Pan Wiliam?
- Wyjecha�.
- A panna Joanna?
- Wyjecha�a.
Drzwi zamkn�y si� przed ni�. Siad�a na progu i zacz�a sobie twarz ociera�. By�a znowu w Nowym Jorku, sama, bez pomocy, bez opieki, bez pieni�dzy, na woli Bo�ej.
Czy tam zostanie? Nigdy! P�jdzie oto do portu, do niemieckich dok�w podejmowa� pod nogi kapitan�w i prosi�, by j� zabrali, a je�li si� zmi�uj�, to o �ebranym chlebie przejdzie Niemcy i wr�ci do Lipiniec. Tam jej Ja�ko. Ona pr�cz niego nie ma ju� nikogo na szerokim �wiecie. Je�li on jej nie przygarnie, je�li zapomnia�, je�li odepchnie, to chocia� umrze blisko niego.
Posz�a do portu i czo�ga�a si� u n�g niemieckich kapitan�w... Oni by j� zabrali; bo gdyby si� tylko troch� od�ywi�a, by�aby z niej �adna dziewczyna. Oni by radzi, ale c�? Prawa nie pozwalaj�... zreszt� zgorszenie... Niech wi�c im da pok�j.
Dziewczyna chodzi�a sypia� na ten sam pomost, na kt�rym raz ju� spali z ojcem, owej pami�tnej nocy, gdy j� chcia� topi�. �ywi�a si� tym, co wyrzuca�a woda, jako si� w Nowym Jorku z ojcem �ywili. Szcz�ciem, lato by�o... ciep�o...
Co dzie�, ledwie rozednia�o, ju� by�a przy niemieckich dokach �ebra� �aski i co dzie� na pr�no. Ale mia�a wytrwa�o�� ch�opsk�. Tymczasem si�y j� opuszcza�y. Czu�a, �e je�li zaraz nie pojedzie, to nied�ugo umrze, jak pomarli wszyscy, z kt�rymi j� dola wi�za�a.
Pewnego poranku przywlok�a si� z wysileniem i z t� my�l�, �e to chyba ju� ostatni raz, bo jutro si� nie starczy. Postanowi�a nie prosi�, jeno dosta� si� na pierwszy lepszy statek odchodz�cy do Europy i schowa� si� gdzie� na dnie cichutko. Gdy ju� wyp�yn� i znajd�, przecie� j� w wod� nie wrzuc�, a wrzuc�, to i c�? Jedno jej, jak umiera�, je�li umiera� trzeba. Ale przy mostku prowadz�cym na okr�t pilnowano dobrze wchodz�cych i stra�nik odepchn�� j� przy pierwszej pr�bie. Siad�a tedy na palu przy wodzie i pomy�la�a sobie, �e j� chyba gor�czka chwyta. Jako� zacz�a si� u�miecha� i mrucze�:
- Ja� dziedziczka, Ja�ku, alem ci wiary dochowa�a. C�, ty mnie nie znasz?
Biedaczka dosta�a nie gor�czki, ale ob��kania. Odt�d przychodzi�a codziennie do portu wygl�da� Ja�ka. Ludzie przyzwyczaili si� do niej i obdarzali czasem ja�mu�n�. Ona dzi�kowa�a pokornie, u�miechaj�c si� jak dziecko. Trwa�o tak ze dwa miesi�ce. Pewnego jednak razu nie przysz�a do portu i odt�d nie widziano jej wi�cej. Gazeta tylko policyjna donios�a dnia nast�pnego, �e na samym kra�cu portu znaleziono cia�o zmar�ej dziewczyny niewiadomego nazwiska i pochodzenia.
Lektury - g��wna