By�em tylko jakby przelotem w Maripozie i r�wnie pobie�nie zwiedzi�em jej okolice. By�bym si� jednak d�u�ej zatrzyma� i w mie�cie, i w hrabstwie, gdybym by� wiedzia�, �e o kilkana�cie mil od miasta �yje w lesie prototyp mego Latarnika. Przed niedawnym czasem pan M., kt�ry jednocze�nie ze mn� by� w Kalifornii, przeczytawszy Latarnika, opowiedzia� mi spotkanie z podobnym do niego zupe�nie polskim skwaterem. Opowiadanie to powtarzam wiernie co do tre�ci.
...Po drodze do Big Trees, czyli olbrzymich drzew kalifornijskich, zajecha�em do Maripozy. Miasto to liczy�o przed niedawnymi jeszcze laty do pi�tnastu tysi�cy mieszka�c�w, obecnie jest ich dziesi�� razy mniej. Wiadomo, �e w Nowym �wiecie miasta rodz� si� jak grzyby, ale te� cz�sto maj� �ywot motyli. Tak by�o i z Maripoz�. P�ki rzeczka Maripoza prze�wieca�a z�ocistym dnem, a na brzegach osadza�a zielonawe grudki drogiego metalu, roili si� tu g�rnicy ameryka�scy, "gambusinos" z Meksyku i kupcy z ca�ego �wiata. Potem wszystko to wyw�drowa�o. "Z�ote" miasta s� nietrwa�e, bo z�oto pr�dzej czy p�niej musi si� wyczerpa�. Dzi� miasto Maripoza ma z tysi�c mieszka�c�w, a brzegi rzeki Maripozy pokry�y si� ju� na nowo g�stwin� wierzb p�acz�cych, drzewa bawe�nianego i innych pomniejszych krzew�w. Tam, gdzie dawniej g�rnicy �piewywali wieczorami: "I crossed Mississippi ", obecnie �piewaj� kojoty. Miasto sk�ada si� z jednej ulicy, na kt�rej najpi�kniejszym budynkiem jest szko�a; drugie po niej miejsce trzyma "Capitol", trzecie hotel pana Billinga, obejmuj�cy zarazem grocerni�, "saloon", to jest szynk, i "bakery", czyli piekarni�. Kilka innych sklep�w �wieci wystawami wzd�u� ulicy. Ruch jednak handlowy jest tu bardzo niewielki. Sklepy zaopatruj� potrzeby samego tylko miasta, bo w okolicy ma�o jest fermer�w. Ca�e hrabstwo ma jeszcze nader nieliczn� ludno��, po wi�kszej za� cz�ci szumi olbrzymimi lasami, w kt�rych z rzadka siedz� skwaterowie.
Gdy dyli�ans nasz wje�d�a� do miasta, by�o w nim niezwykle ludno, przybyli�my bowiem w pi�tek, a to jest dzie� targowy. Skwaterowie przywo�� w ten dzie� mi�d do grocerni, w kt�rej w zamian zaopatruj� si� w rozmaite artyku�y �ywno�ci. Inni przyp�dzaj� trzod�, fermerowie dostawiaj� zbo�e. Lubo emigracja nap�ywa do Maripozy bardzo poma�u, znajdowa�o s�� wszelako i kilka woz�w emigranckich, kt�re �atwo pozna� po bia�ych, wysokich dachach i po tym, �e mi�dzy ko�ami zwykle upi�ty jest na �a�cuchu pies, szop albo nied�wiadek. Ruch przed hotelem panowa� niema�y, gospodarz za� hotelu, pan Billing, kr�ci� si� na wszystkie strony, roznosz�c d�in, whisky i brandy. Na pierwsze wejrzenie pozna� on we mnie cudzoziemca jad�cego do Big Trees, poniewa� za� tacy tury�ci stanowi� najpo��da�sz� dla niego klientel�, dlatego zaj�� si� mn� ze szczeg�ln� troskliwo�ci�.
By� to niem�ody ju� cz�owiek, ale ruchliwy i �ywy jak iskra. Tak po jego ruchach, jak i po twarzy �atwo by�o pozna�, �e nie by� to Prusak. Z wielkim ugrzecznieniem wskaza� mi m�j pok�j. Obja�ni�, �e ju� jest po brekfe�cie, ale je�eli sobie �ycz�, podadz� mi natychmiast je�� w "dining room".
- Gentleman zapewne z San Francisco?
- O, nie. Z dalszych stron.
- All right! Zapewne do Big Trees?
- Tak jest.
- Je�eli pan �yczy sobie obejrze� fotografie drzew, wisz� one na dole.
- Dobrze, zaraz zejd�.
- Czy d�ugo pan zabawi w Maripozie?
- Kilka dni. Potrzebuj� odpocz��, a przy tym chc� widzie� okoliczne lasy.
- Polowanie tu doskona�e. Niedawno zabito pum�.
- Dobrze, dobrze. Tymczasem p�jd� spa�.
- Good bye! Na dole jest ksi��ka hotelowa, w kt�rej pan raczysz zapisa� swoje nazwisko.
- Dobrze...
Po�o�y�em si� spa� i spa�em a� do obiadu, o kt�rym oznajmiono uderzeniami pa�ki w blaszan� g�rnicz� miednic�. Zeszed�em na d� i przede wszystkim zapisa�em si� do ksi��ki, nie omieszkawszy do swego nazwiska doda�: "from Poland". Nast�pnie uda�em si� do "dining roomu". Targ widocznie ju� si� sko�czy�, handluj�cy rozjechali si� do dom�w, bo do obiadu zasiad�o kilka tylko os�b. Dwie familie fermerskie, jaki� jegomo�� bez oka i bez krawata, miejscowa nauczycielka, kt�ra widocznie stale mieszka�a w hotelu, i jaki� starzec, o ile z ubioru i broni mog�em wnosi� - skwater. Jedli�my w milczeniu przerywanym tylko kr�tkimi frazesami: "Chcia�bym panu podzi�kowa� za chleb" lub "za mas�o", lub "za s�l". W ten spos�b siedz�cy dalej od chleba, mas�a lub soli prosz� o posuni�cie tych przedmiot�w bli�ej nich siedz�cych s�siad�w. By�em zm�czony i nie chcia�em rozpoczyna� rozmowy. Rozgl�da�em si� natomiast po pokoju, kt�rego �ciany, jak rzek� pan Billing, by�y zawieszone fotografiami drzew olbrzymich. Wi�c "Father of the Forest", czyli ojciec lasu, zwalony ju�. Nie m�g� jednak ud�wign�� swoich 4000 lat na grzbiecie!
D�ugo��: 450 st�p, obw�d 112. �adny tatu�! Wierzy� si� nie chce oczom i podpisom. "Grizzled Giant": 15 �okci �rednicy. No! nawet �ydzi nasi namy�laliby si�, gdyby im kazano odstawi� tak� ro�link� do Gda�ska. Dusza skaka�a mi z rado�ci na my�l, �e wkr�tce zobacz� w naturze i w�asnymi oczyma t� grup� drzew, a raczej wie� kolosalnych, stoj�cych samotnie w lesie... od potopu. Ja, warszawiak, ujrz� w�asnymi oczyma "ojca", dotkn� jego kory, a mo�e kawa� jej przywioz� do Warszawy na dow�d sceptykom, �e naprawd� by�em w Kalifornii. Cz�owiek, gdy si� tak zab��ka, samemu sobie wydaje si� dziwnym i mimo woli cieszy si� my�l�, jak to b�dzie opowiada� za powrotem i jak miejscowi sceptycy nie b�d� mu wierzyli, by by�y na �wiecie drzewa maj�ce pi��dziesi�t sze�� �okci obwodu. Rozmy�lania te przerwa� mi g�os Murzyna:
- Czarnej kawy? bia�ej?
- Czarnej, jak sam jeste� - chcia�em odpowiedzie�, ale odpowied� by�aby nietrafn�, stare bowiem Murzynisko mia�o bia�� jak mleko czupryn� i ledwo nogi w��czy�o ze staro�ci.
Tymczasem obiad si� sko�czy�. Wstali wszyscy. Ojciec fermer zapcha� sobie �uchwy tytuniem, mama fermerka, siad�szy na biegunowym krze�le, pocz�a si� buja� zawzi�cie, a c�rka jasnow�osa, grzywiasta Polly czy Katty, posz�a do pianina i po chwili us�ysza�em:
- "Yankee Doodle is going down town..."
- Nie mnie bra� na Yankee Doodle! - pomy�la�em sobie. - Od New Yorku do Maripozy graj� mi to panny na fortepianach, �o�nierze na tr�bkach, Murzyni na band�ach, dzieci na kawa�kach wo�owych �eber. Zapomnia�em! Jeszcze na okr�cie prze�ladowa�a mnie Yankee Doodle. Z czasem w Ameryce zjawi si� zapewne choroba: Yankee-Doodle-fobia!
Zapali�em cygaro i wyszed�em na ulic�. Lekki mrok ogarnia� przestworze. Wozy si� porozje�d�a�y, emigranci r�wnie�. By�o cicho i uroczo. Zach�d rumieni� si� zorz�, wsch�d ciemnia�. By�o mi jako� weso�o i dobrze. �ycie wyda�o mi si� nader przyjemnym, lekkim, swobodnym. Z ogr�dk�w przy domach dochodzi�y mnie �piewy, gdzieniegdzie w�r�d krzew�w mign�a bia�a sukienka, gdzieniegdzie para jasnych oczu. Co za �liczny by� wiecz�r! Szkoda tylko, �e w Ameryce obywatele maj� zwyczaj wieczorami pali� �miecie na ulicy. Zapach dymu bardzo niepotrzebnie miesza si� oto z zapachem r� i �wie�� woni� pobliskich las�w. Od czasu do czasu z przyleg�ych do miasteczka p�l i g�stwin dolatywa�y odg�osy pukaniny ze strzelb, bo niemal wszyscy mieszka�cy Maripozy s� my�liwymi; zreszt� ruch ju� usta�, �miecie dogorywa�y. Na ulicy spotka�em kilka os�b i nie wiem, czy mimo woli w�asne swoje usposobienie przenios�em na twarze innych, ale w�r�d �agodnych blask�w zachodu wszystkie te twarze wyda�y mi si� dziwnie zadowolone, spokojne i szcz�liwe.
- Mo�e te� - my�la�em sobie - �yje si� tu cicho, spokojnie i szcz�liwie, w tym nieznanym, zapad�ym w lasach k�cie �wiata. Mo�e te� w tej ameryka�skiej swobodzie dusza tak rozpromienia si� i �wieci �agodnym �wiat�em jakby robaczek �wi�toja�ski. Tu przy tym i nieg�odno, i niech�odno, i przestrzeni du�o, jest si� gdzie rozkurczy�, jest r�ce gdzie wyci�gn��... A przy tym te lasy tak spokojne, ach! jak spokojne!... Kilku Murzyn�w id�cych naprzeciw mnie �piewa�o do�� d�wi�cznymi g�osami, szcz�ciem nie Yankee Doodle, ale Srebrne nitki.
- Dobry wiecz�r panu - rzekli uprzejmie przechodz�c ko�o mnie.
I ludzie tu jacy� �yczliwi, grzeczni. Doprawdy, gdy przyjdzie staro��, pomy�l� nieraz o tej cichej Maripozie. Z wysoka dolecia� mnie g�os �urawi ci�gn�cych gdzie� ku Oceanowi. Rozko�ysa�em si� i rozmarzy�em. Dziwne zebranie wra�e�, ale wr�ci�em do hotelu prawie rozrzewniony i jaki� t�skny. Pocz��em my�le� o domu, o moich i tak�e zacz��em �piewa�, ale nie Yankee Doodle. O nie! �piewa�em: "U nas inaczej! inaczej! inaczej!"...
- Puk, puk, puk!
- Ciekawym, kto to by� mo�e? - pomy�la�em.
- Puk! puk!
- Come in.
Wszed� gospodarz. Co u licha! co za kraj! I ten ma min� zupe�nie wzruszon�. Zbli�a si� do mnie, �ciska mnie silnie za r�k� i nie puszczajac mej d�oni, oddala si� na d�ugo�� ramienia, patrz�c na mnie tak, jakby mnie chcia� b�ogos�awi�.
Otwieram usta i moje zdziwienie r�wna si� jego rozrzewnieniu.
- Zobaczy�em w ksi�dze hotelowej - m�wi - pan jeste� z Polski?
- Tak jest. Czy i pan Polak?
- O nie! Jestem Bade�czyk.
- To pan by� w Polsce?
- O nie! nigdy...
- A wi�c?...
Moje oczy otwieraj� si� r�wnie szeroko, jak usta...
- Panie - rzecze gospodarz - s�u�y�em pod Mieros�awskim.
- Tam do licha!
- To by� bohater! to najwi�kszy w�dz w �wiecie! Jak�em szcz�liwy,
�e pana widz�... Czy on �yje jeszcze?
- Nie, umar�.
- Umar�! - m�wi Niemiec i siad�szy ci�ko opuszcza r�ce na kolana, a g�ow� na piersi.
Nie wiedzia�em sam, co mam robi�. Nie podziela�em entuzjazmu pana Billinga dla M., ale w tej chwili entuzjazm ten by� mi mi�ym i pochlebia� mi. Tymczasem pan Billing zwyci�a sw�j smutek i uwielbienie jego dla M. p�ynie kaskad�, wobec kt�rej niczym Niagara albo Yosemita Falls. O uszy moje obijaj� si� imiona kilku bohater�w staro�ytno�ci, kilku ze �rednich wiek�w, nast�pnie Waszyngtona, Lafayetta, Ko�ciuszki i Mieros�awskiego; potem s�ysz� wyrazy takie, jak swoboda, post�p, cywilizacja - s�ysz� setkami, tysi�cami. Wymowny jenera� mia� widocznie wymownych szeregowc�w.
- To by� cz�owiek idealny! - wykrzykuje na koniec m�j gospodarz.
- By� czy nie by�, mniejsza o to! - my�l� sobie - ale faktem jest, �e ty, pozytywny Niemcze, je�li masz w sobie co� idealnego, to dziwnym zbiegiem okoliczno�ci zawdzi�czasz to Polakowi. Gdyby nie on, ergo, gdyby nie my, my�l twoja nie ulecia�aby mo�e nigdy ponad dolary, business i zyski ze swego hotelu. �apa�by� tylko chciwie turyst�w jad�cych do Big Trees i skaka� ko�o nich, jak ko�o mnie skaka�e�, a teraz oto duch wy�szy dmie przez ciebie jak przez dudy organ�w - i wyrzucasz s�owa, kt�re ju� skwa�nia�y jak stare piwo w Europie, ale kt�re nie przesta�y by� najszlachetniejszymi s�owami, na jakie si� zdoby� j�zyk ludzki. W starej Europie jest tylko mo�e jedyny k�t, gdzie je bior� jeszcze na serio i czasem wymawiaj� ze �z� w oku, a czasem z b�lem, �e inni poniewieraj� tymi skarbami lub na nich gwi�d��, jak na dziurawych orzechach. Ale trudno... I o owym k�cie czasem tak�e... trudno - o jak trudno! Co za poczciwy jaki� Niemiec; nie imponuje mu nic a nic Sadowa ani Sedan, on tylko wspomina M. i swoje Bade�skie. Co za poczciwy Niemiec! Adres jego: Billing's Hotel, Kalifornia, Maripoza County. Warto zanotowa� adres takiego Niemca. Trzeba� a� do Maripozy po niego jecha�!
All right!
On tymczasem powtarza: "Ach ten M...!", i obciera oczy, wyra�nie obciera oczy. Dusza z�ota!
- Tak mi mi�o, �e pana widz�, jakbym si� napi� whisky z imbirem! - m�wi do mnie.
�ciska moj� d�o�, �ciska j� po raz drugi, trzeci i zabiera si� ku drzwiom. Przy drzwiach wali si� r�k� w czo�o, a� plas�o.
- Ale! - m�wi. - Otom zapomnia�! Przecie tu jest pa�ski rodak.
- W Maripozie?
- Nie, on mieszka w lesie. Ale w pi�tek przyje�d�a na targ z miodem i zostaje na noc. Stary cz�owiek. Bardzo dobry, bardzo dobry! On tu ju� jest ze dwadzie�cia lat. Jeszcze tu nikogo nie by�o, jak on przyszed�. Jutro go panu przyprowadz�.
- Jak�e si� nazywa?
Niemiec staje i poczyna si� w g�ow� drapa�, jak pierwszy lepszy polski Bartek.
- O! I don't know! Nie wiem! - m�wi. - Co� bardzo trudnego.
Nazajutrz, ledwiem wsta�, ju� m�j Niemiec jeszcze przed brekfestem przyprowadzi� mi rodaka.
Natychmiast pozna�em w nim starca, kt�ry wczoraj jad� ze mn� obiad.
By� to cz�owiek wysoki, bardzo nawet wysoki, ale pochylony mocno. Mia� bia�� g�ow�, bia�� brod� i niebieskie oczy, kt�re utkwi� we mnie od razu z jak�� dziwn� uporczywo�ci�.
- Zostawiam pan�w samych - rzek� Niemiec.
Zostali�my tedy sami i patrzyli na siebie przez d�ugi czas w milczeniu. Po prawdzie, by�em jaki� zmieszany widokiem tego starca, podobniejszego do Wernyhory ni� do przeci�tnego rodaka.
- Zw� si� Putrament - ozwa� si� starzec. - Aza nazwisko moje obce jest uszom twoim?
- Nazwisko moje M. - odpar�em. - Pa�skie obi�o mi si� o uszy. Zdaje si� z Litwy?
Co� istotnie przypomina�o mi si� z Pana Tadeusza, co� "Putrament z Pikturn�" w opowiadaniu Protazego o procesach.
Starzec przy�o�y� r�k� do ucha.
- H�? - rzek�.
- Zdaje mi si� z Litwy?
- Podnie� g�os tw�j, albowiem wiek zepsowa� uszy moje i g�uch� jest staro�� moja - odrzek� pan Putrament.
- Czy on kpi sobie ze mnie, czy ja g�upi jestem? - pomy�la�em - ale co� ten staruszek m�wi j�zykiem prorok�w. C� za orygina�y spotykam w tej Maripozie?
- Pan dawno z kraju? - spyta�em.
- Dwadzie�cia dwa lata tu mieszkam i zaprawd�, pierwszym jeste�, kt�rego ogl�dam ze stron ojczystych, gwoli czemu wzruszone jest serce moje i uradowana dusza we mnie.
Rzeczywi�cie, starzec m�wi� g�osem dr��cym i wydawa� si� bardzo wzruszony. Co do mnie, by�em tylko zdziwiony. Nie siedzia�em dwadzie�cia lat w lesie, Polak�w widzia�em niedawno w San Francisco i nie mia�em powodu si� rozczula�. Mia�em natomiast troch� ochoty wykrzykn��: co za styl! �eby tak kto do mnie m�wi� przez dob�, to bym chyba zacz�� wy�... Brr!... Tymczasem starzec wpatrywa� si� we mnie uporczywie i my�l jego zda�a si� pilnie pracowa�. Kilka razy jakby pragn�� m�wi� i uci��. Widocznym by�o, i� sam czu�, �e nie wyra�a si� jak ka�dy inny cz�owiek. M�wi� zreszt� bardzo poprawnie, ale z trudno�ci�.
- W ziemi dalekiej st�a� j�zyk m�j i zwi�za�y si� wargi moje...
- Co prawda, to nie grzech! - pomy�la�em.
Ale weso�o�� opuszcza�a mnie. Robi�o mi si� jako� przykro i uczu�em pewien wyrzut sumienia. Jak sobie tam m�wi, tak m�wi ten starzec - my�la�em - ale m�wi ze wzruszeniem, z g��bokim smutkiem i szczerze, a ja oto jakbym podrwiwa� sobie z niego.
I mimowolnie wyci�gn��em ku niemu obie r�ce. Wzi�� je i przycisn�� silnie do swych piersi, powtarzaj�c:
- Rodak! rodak!
Takie uczucie drga�o w jego g�osie, �e chwyci�o mnie wprost za serce.
W ka�dym razie mia�em przed sob� dziwn� zagadk�, a mo�e bardzo smutn�. Pocz��em tedy patrze� na niego, jakbym patrzy� na starego ojca. Posadzi�em go z uszanowaniem na krze�le i sam usiad�em ko�o niego. On wci�� patrza� na mnie.
- Co s�ycha� w ziemi naszej? - spyta�.
Rozpu�ci�em j�zyk jak ko�owrot, staraj�c si� tylko m�wi� g�o�no i jasno. W ten spos�b gada�em z p� godziny, a w miar� s��w moich szanowna jego g�owa kiwa�a si� smutno - lub u�miech wyst�powa� mu na usta. Powt�rzy� raz zdanie Galileusza i cz�stokro� zadawa� mi pytania, zawsze tym samym powa�nym, dziwnym i niewyt�umaczonym dla mnie stylem.
Wszystko, com mu opowiada�, zajmowa�o go nad wszelki wyraz. Ca�a jego dusza zbiega�a si� do oczu i ust. �yj�c samotnie w�r�d lasu mo�e on dni ca�e my�la� tylko o tym, co p�yn�o teraz z ust moich.
Dziwny starcze, dziwna raso ludzka, kt�ra na najodleglejsze kra�ce �wiata niesiesz jedn� my�l i jedno uczucie! Tym �yjesz w lasach, w pustyniach i nad morzem - unosisz cia�o swoje, a duszy oderwa� nie umiesz - i chodzisz jak b��dna mi�dzy innymi lud�mi! Ale rasa ta wymiera z wolna. Ja wam opowiadam o jednym z ostatnich.
Opowiadanie zda si� wymys�em, a jest rzeczywisto�ci�. Putrament mo�e �yje jeszcze w swoim lesie, w blisko�ci Maripozy. Z opowiada� jego dowiedzia�em si�, co nast�puje: By� pasiecznikiem, jak wi�kszo�� skwater�w. Nie jest zbyt ubogi. Pszczo�y zarabia�y na jego �ycie. Zestarzawszy si�, wzi�� pomocnika, ma�ego Indianina, kt�ry dogl�da pasieki. M�wi�, �e sam dotychczas jeszcze co dzie� poluje. Zwierzyny w pobli�u Maripozy jest mn�stwo: jeleni, antylop i ptastwa wszelakiego moc nieprzebrana.
Nied�wiedzie przerzedzi�y si� znacznie. Jego "canyon" jest jednym z najpi�kniejszych w okolicy. Przy domu jest cudny strumie�, tworz�cy mn�stwo kaskad - zreszt� ska�y i g�ry, a na nich las i las nieprzebyty... Cisza, spok�j... Zaprasza� mnie mocno, bym go odwiedzi�, ale musia�bym z powrotem czeka� a� do nast�pnego pi�tku, wi�c z �alem nie mog�em przyj�� zaproszenia. M�wi� ci�gle, jak jaki Abraham lub Jakub... S�owa: aza, azali, zaprawd�, lepak, przecz i w�dy - powtarza�y si� w jego ustach co chwila. Czasami zdawa�o mi si�, �e mam przed sob� jakiego� cz�owieka z czas�w G�rnickiego lub Skargi, kt�ry pod ziemi� przew�drowa� do Maripozy i zmartwychwsta� tu lub �y� od owych czas�w, jak owe Big Trees pobliskie. Ale pr�cz tego starego j�zyka by�a w mowie jego jeszcze i jaka� dziwna uroczysto��, polegaj�ca na toku zda�, na mn�stwie pleonazm�w, na szczeg�lnych okre�leniach. Postanowi�em wreszcie rozwi�za� zagadk�.
- Powiedz mi, szanowny panie, sk�d ci si� wzi�� ten j�zyk? J�zyk to nie dzisiejszy, ale stary, kt�rym ju� nie m�wi� w Polsce.
U�miechn�� si�. - Jedn� ksi��k� mam w domu: Bibli� Wujka, kt�r� czytuj� co dzie�, abym nie zapomnia� mowy mojej i nie sta� si� niemym w j�zyku ojc�w moich...
Teraz zrozumia�em. Przez kilkadziesi�t lat w zapad�ej Maripozie nie widzia� ani jednego Polaka, nie m�wi� z nikim. Czytywa� wi�c Wujka, i nic dziwnego, �e nie tylko jego s�owa, ale i my�li u�o�y�y si� do miary Biblii. Inaczej ju� po polsku nie umia� i nie m�g� umie�; oddawa� to, co czerpa�. Nie chcia� tylko za nic w �wiecie zapomnie�. Mia� zwyczaj czytywa� g�o�no swoj� Bibli� ka�dego ranka. Zreszt� nic wi�cej nie dochodzi�o go ze stron ojczystych, nic, znik�d - chyba tylko szum lasu kalifornijskiego przypomina� mu szumy litewskie.
Gdy�my si� �egnali, rzek�em:
- Za miesi�c wracam do kraju. Czy nie masz pan jakich krewnych? brata, swata, kogokolwiek, komu by� m�g� da� zna� o sobie?
Zamy�li� si�, jakby szuka� w pami�ci jakich najdalszych krewnych potem pocz�� potrz�sa� g�ow�:
- Nikogo... nikogo... nikogo...
A jednak ten starzec czytywa� Wujka i nie chcia�... zapomnie�.
Po�egnali�my si�.
- Niech ci� prowadzi Pan! - rzek� mi na drog�.
On zaraz wyjecha� do lasu - ja, w dwa dni potem, do Big Trees. Gdym wsiada� do dyli�ansu, mister Billing wstrz�sa� moj� r�k�, jakby j� sobie chcia� urwa� na pami�tk�, i powtarza�:
- To by� wielki cz�owiek, panie, ten M... Good bye! Good bye! Sehr grosser Mann!
W kwadrans potem otoczy�y mnie lasy Maripozy. Nazajutrz rankiem my�la�em sobie: w tej chwili stary Putrament czyta g�o�no w kanionie swoj� Bibli�...
Lektury - g��wna